niedziela, 15 lipca 2012

12. Śmierć to początek nowego życia.



„nikt nie cofnie bólu
nikt nie cofnie cierpienia
cieknąca po policzku łza nie daje mi zapomnieć
widzę twoją twarz
słyszę twój głos
nie potrafię przestać
wciąż czuję twoją obecność
staram się nie ulegać myślom
to trudne
czasem boję się, że prędzej zwariuję niż zapomnę
gdyby można było po prostu..
Wymazać wszystkie chwile z pamięci…”
***
Amani (Spokój) pokiwała swoją jasną główką. Nie obchodziło ją już nic. Pomoże temu człowiekowi. Bała się. Och! Jak potwornie się bała! Co powie Domine (Pan)? Co powie Qadın (Pani)? Wiedziała, że czeka ja najwyższa kara! Nie było innego wyjścia.
-Kiume (Mężczyzna) zawiodłam Cię. Wiem to. Ale naprawię swój błąd. Quodsi solvisse pro anima…*
~*~
*Choćbym miała przypłacić  to życiem,… (Łacina)
***
Emma Potter stała w wejściu do swojego pokoju. Znów tu była. Tak bardzo pragnęła stąd odejść. W tym domu żyli i zginęli jej rodzice. To tu, mieszkał z nimi i Jamesem. James! Znów uroniła kilka łez. Jego śmierć przeżywała najbardziej. To on jej był najbliższy. Westchnęła. Tak ciężko było się pogodzić z losem…
Wycofała się. Nie potrafiła wejść do własnego pokoju. Tam było za dużo zdjęć, wspomnień, za dużo rodziców i brata.
„Teraz nic już nie ma.
Pusty pokój, dwa siedzenia,
Parę zdjęć, aparat zepsuty
i nowe czarne buty...”
Nim zrobiła kilka kroków, nogi się pod nią ugięły. Osunęła się po bladej ścianie i zaczęła płakać. Odkąd wrócili ze szpitala nie mogła się pozbierać. Wszystko ją przerastało. Przecież miała tylko dziesięć lat! Dlaczego los doświadczył ją tak szybko? Czy ona nie miała  prawa być szczęśliwa? Zastanawiała się, czy te dziesięć lat szczęścia to nie za dużo. Może ktoś postanowił zniszczyć jej życie? Nie! Ona nie obchodziła tego kogoś. Lord Voldemort mścił się na rodzinie Potterów. Ona go nie obchodziła, bo nie stanowiła żadnego zagrożenia. Żadnego? Zacisnęła drobne dłonie w pięść. Zemsta. Tylko to jej pozostało. Chce zrobić coś, by pomścić rodziców i brata. Wiedziała, że teraz to będzie jej powołanie. Zemścić się. Nic tak nie ukajało bólu, jak słodka zemsta.  Lord Voldemort zniszczył jej życie, ona zrobi to samo! Zniszczy go!  Sama sobie roześmiał się w twarz. Czarny Pan był najpotężniejszym czarnoksiężnikiem jej czasów, a ona była małą dziewczynką, która nawet jeszcze nie poszła do Hogwartu. Jak miała go zniszczyć? Nie dać się! Nie pozwoli się zabić! Tylko tak może uczcić pamięć rodziców i Jamesa. 
" Oto miał oddać życie za kogoś innego, za kogoś, kogo kochał. To dobra śmierć bez wątpienia. Szlachetny postępek. Coś znaczącego..."
Prychnęła jak rozjuszona kotka. Jej brat zawsze starał się być szlachetny i taką śmiercią zginął. W chwili obecnej z całego serca znienawidziła u niego tej cechy. Dlaczego musiał oddać życie z miłości? Z miłości do niej, rodziców, przyjaciół, i tej Lily? Nie rozumiała jego czynów. Przecież zawsze znajdował dobre rozwiązanie. Czy tym razem miał to być dobra śmierć? Dobra? Czy śmierć może być dobra? Zaczęła płakać. Z bólu, bezsilności, smutku i złości. Wszystko ją przerastało. Waga sprawy przygniotła. Czuła, że na jej drobne ramiona to już za dużo. Ale czekała ją jeszcze jedna trudna droga. Nie wiedziała, czy nie najtrudniejsza. Ostatnia droga rodziców i brata. Droga na cmentarz.
„…na spotkanie ze śmiercią wybierasz się sam
Godzina śmierci wybije każdemu
Lecz wybija zbyt wcześnie dla ludzi bardzo wielu”
Czarne włoski opadły w dół, gdy schyliła główkę. W przedpokoju dało się słyszeć szloch. Reszta została na dole, nie chciała, żeby ktoś z nią szedł. Musiała sama zmierzyć się ze swoim bólem. Odetchnęła głęboko, by się uspokoić i starła wierzchem dłoni świeże łzy. Podniosła się, lekko drżąc. Stawiając chwiejnie stopy doszła do otwartych drzwi jej pokoju.  Zawahała się, po czym niepewnie weszła. Wszystko zastała tak, jak to zapamiętała. Duże łóżko z baldachimem, niestarannie zasłane, kilka ubrań walających się po ziemi i drewniana toaletka ze ślicznie rzeźbionym lusterkiem. Było też tam kilka mebli takich, jak ogromna szafa, komódka z czterema przegrodami, regał na książki i duże, drewniane biurko. Z wejścia widać było balkon, który dzieliła ze swoim bratem. Zawsze lubiła ten pokój. To był jej azyl. Prywatna świątynia spokoju. W swoim pokoju miała niedużo zdjęć. Ona z koleżankami, z rodzicami, sama, z Jamesem, z bratem i Łapą oraz całą rodziną. Gdy zobaczyła zdjęcie, które widniało także w Proroku znów się rozpłakała. Cała rodzina. Ojciec, mama, syn i córka. Szczęśliwa, kochająca się rodzina.  Teraz nic już z tego nie zostało. Była tylko ona. Samotna Emma Potter. Nie było już wesołego i zabawnego taty, nie było mamy, która ciągle przypominała jej o sprzątnięciu pokoju i przymykała na wszystko oczy i, która gotowała i piekła najlepiej pod słońcem. Nie było też brata, który zawsze ją wspierał, doradzał jej i rozweselał, gdy była smutna. Został sama ze swoim bólem i smutkiem.
„…i tylko ból mi już pozostał…”
Usiadła na łóżku i przypomniała sobie wszystkie szczęśliwe chwile w tym pokoju i ludzi, którzy za dwa dni spoczną w drewnianych trumnach. Podniosła głowę i zrobiła taką minę, jakby dopiero, co zdała sobie z czegoś sprawę. Po raz pierwszy dotarło do niej, że za dwie doby zakopie w ziemi trzy najważniejsze osoby w jej życiu. Ich śmierć jeszcze do niej nie dotarła. Nie wyobrażała sobie dalszego życia bez nich. To było coś nierealnego i odległego. Nie myślała teraz o tym. Wiedziała, że na dole siedzi siedem osób i planuje pogrzeb jej rodziny. Pogrzeb. W tej chwili nienawidziła tego słowa prawie tak samo jak wyrazu śmierć czy morderstwo.  Tak bardzo pragnęła, aby wszyscy ci, których będzie musiała zakopać,  żyli. Miała taką nadzieje. Nadzieja. To też głupie słowo. Nie ma jej. Ona cały czas wierzyła i nie stało się nic. Bo nic nie przywróci zmarłym życia, więc i nadzieja była niczym.
„A nadzieja? nie licz na nią,
ona nie zna litości.
Nadziejo nienawidzę Cię !
Nienawidzę!”
Nagle zapragnęła z kimś porozmawiać. Przyłożyć się do zaplanowania ostatniej drogi najbliższych. Całkiem spokojnie zeszła z piętra i skierowała się w stronę Syriusza, który przytulał Dorcas. Koło nich siedział Remus, na którego ramieniu uwiesiła się blondynka. Nie pamiętała jak się nazywa. Ana? Tak, chyba tak. Po drugiej stronie stołu siedział Peter, po raz pierwszy odkąd go znał jedzący ciasteczka, bez większych emocji i radości. Między nim a rudowłosą siedział Albus Dumbledore piszący jakiś list. Lily Evans siedziała smutna i bardzo przygnębiona. Nagle zawrzała w niej złość. Ona nie ma prawa być smutna. Przecież jej nie zależało na Jamesie. Ona go nienawidziła, a teraz ma czelność siedzieć w jej domu i udawać rozpacz? Nie, ona na to nie pozwoli! Podeszła powoli, stanęła nad nią i wycedziła:
- Wyjdź z mojego domu.
Dziewczyna podniosła wzrok. Ujrzała ukochane orzechowe oczy patrzące na nią z taką nienawiścią, jaką jeszcze nikt ją nie obdarzył. Patrzyła zdezorientowana.
- Emmo, ja wiem, że jesteś zła na mnie i masz do tego prawo, ale posłuchaj mnie…
- Nie, to ty mnie posłuchaj. Nie obchodzi mnie to, że James musiał zginąć za rodziców. Nigdy by tam nie poszedł, gdyby nie ty- wskazała na nią oskarżycielsko palcem- to twoja wina, że on… że on nie żyje. Rozumiesz? Twoja. Więc… WYNICHA Z MOJEGO DOMU!!!!-  Wydarła się, jednocześnie krztusząc się od świeżych łez.
Wtedy inicjatywę przejął Black. Przytrzymał dziewczynę, by nie rzuciła się na Rudą. Gdy się uspokoiła, obrócił ją delikatnie i powiedział dobitnie:
- To nie jej wina, rozumiesz?
Ale ona nic nie odpowiedziała, tylko spojrzała na rudowłosą i wyszeptała:
- Przepraszam… ja po prostu… to wszystko mnie przytłacza!- Wybuchła- nie daję rady! Chyba myślałam, że jeśli się na ciebie powściekam, to mi ulży. Przepraszam, wiem, że to nie twoja wina…
- Nic się nie stało i nie musisz przepraszać. Może myślisz inaczej i wiem, że wszystko wskazywało na to, że nienawidzę twojego brata, ale w głębi serca cały czas go kochałam. Nadal kocham…- dodała
Wtedy Emma zrobiła coś bardzo nieoczekiwanego. Podeszła do Lilyanne i wtuliła się w nią. Obie zaczęły płakać. W tej chwili obie stały się sobie bardzo bliskie, choć w dziewczynce dalej było trochę niepewności. Chciała wierzyć szesnastolatce, ale jakaś część jej umysłu uparcie twierdziła, że ta rudowłosa Gryfonka jest winna wszystkiemu.
„płyną łzy, znikają marzenia...
"...i pytam gdzie ta radość, która kiedyś we mnie tkwiła..."
żyć? Niby, dla kogo...
Kochać? Już nie ma kogo...”
Po dziesięciu minutach trwania w ciszy Em podniosła swoją dziecięcą główkę. Jej wzrok był pewny, gdy takim samym głosem mówiła:
- Nie chcę, aby na pogrzebie była większość uczniów z Hogwartu. Tylko najbliżsi przyjaciele, no i może trochę osób z Gryffindoru. Nikogo więcej. Jeszcze jedno. Chcę pochować ich w takiej kolejności, jak zginęli. Najpierw rodzice, a potem James. Wiem, że możecie to załatwić i bardzo proszę, żeby tak było. Nie wytrzymam, gdy będą ich spuszczanie pod ziemie we trójkę. Zmienimy trochę uroczystość. Najpierw powie się kilka słów o tacie i mamie. Potem się ich pogrzebie. Potem, kto będzie chciał wygłosi mowę na temat mojego brata, a potem i jego złożą do…- głos jej się załamał- do… grobu.
„Bo wiara wygasła, nigdy nie wróci.
Bo serce z uczuciem się kłóci.”
Cały czas mówiła sucho i rzeczowo. Zimno. Bez emocji. Dopiero, gdy doszła do śmierci brata, głos odmówił jej posłuszeństwa. Wiedziała, że zimny ton zapewni jej brak łez. Teraz nie mogła ryczeć. Nie czas na to. Jej rodzina zasługiwała na porządny pogrzeb i ona miała zamiar go wyprawić. W tej chwili nie miała siły płakać. To nie przywróci im życia i nie zaplanuje godnego pogrzebu. W jej sercu zapanowała pustka i chłód. Nie czuła miłości, nie czuła nic.  Jej serce oziębiło się i wiedziała, że już nic nie będzie tak, jak przedtem.
                                                 ***
„Ono marzy cicho o ciepłym schronieniu,
Chce się znaleźć w rajskim Edenie…
Lecz dziś podtapia się w łzawym strumieniu,
Bo nie wierzy w marzenia spełnienie…”
Włosy upięła w kucyk. Założyła czarną opaskę i tego samego koloru koronkową sukienkę za kolana. Czarne rajstopy, wysokie kozaczki, płaszcz i szalik.  Spojrzała na swoje odpicie. Szare oczy emanowały smutkiem, żalem i rozpaczą.  Blada twarz zastygła w wyrazie powagi. Do pogrzebu została godzina. Za godzinę ostatni raz ujrzy ukochanego Jamesa. Bała się tego spotkania. Czuła, że musi tam być, choć widziała, że chłopak zapomniał ją już dawno.
 „Zapomnisz, że istniałam i całym sercem Cię kochałam...
A choć Ty Swoje szczęście odnalazłeś,
Nie odzyskasz tego, co już dawno straciłeś.”
On odnalazł swoją miłość. Ona właśnie ją straciła. Oni dawno już się rozstali i widziała, że czasy, gdy byli razem, nie powrócą.  Od dawna już nie było ich, ale ona cały czas miała nadzieję. Wierzyła, ale wiara zawiodła ją. Spodziewała się, że przy ostatniej drodze Potterów, będzie towarzyszyć im wielu ludzi, więc postanowiła, że ona zostanie z boku.
„Czy masz ochotę do trumny mej podejść?
Spójrz raz ostatni na moje dłonie

Choć nic nie czuję i tak łzy ronię
Byłeś mym, choć tego nie czułam
Nie czułam miłości, choć plany już snułam…”
Bo czy ona miała prawo podejść do trumny? Miała prawo płakać z jego ukochaną i przyjaciółmi? Nie. Ona dla niego była nikim.  Mimo to bardzo chciał tam pójść. Dostała pozwolenie, aby opuścić ośrodek, ale tylko na dwie godziny. Miała jeszcze czas. Chwyciła egzemplarz Proroka Codziennego i wpatrywała się w zdjęcie ukochanego. Potem otworzyła Proroka Wieczornego i po raz wtóry przeczytał nekrolog. Nie wierzyła w to. To musi być pomyłka! Nieprawda! On nie umarł! Nie mógł zginąć! Nie teraz! Prawda była inna. Brutalny świat zabrał jej kolejną osobę, którą kochała. Wszystko się skomplikowało.  Spojrzała na zegarek. 17:30. Do uroczystości pozostało trzydzieści minut. Wyszła z pokoju. Odprowadzało ją wiele ciekawskich spojrzeń. Nikt nie rozumiał, o co było tyle zachody. „Przecież ten chłopak miał dziewczynę”, „przecież on zapomniał o tobie dawno temu”, Przecież, przecież, przecież… Kogo to obchodziło! Ona go kochała i musiała się z nim pożegnać. Uczestniczyć w jego ostatniej ziemskiej drodze.
„Nikt nie wie, co czuję,
nikt nie wie, jak cierpię”
Oni nic nie wiedzieli… nie potrafili kochać tak mocno, jak kochała ona.
W pewnej chwili podbiegła do niej Miranda, syrenka, która miała prababkę, która odczytywała przyszłość.  Była cała zgrzana. Stanęła przed nią, na odległość kilku stóp. Przyłożyła drżące palce do ust, pocałowała je, rozłożyła ręka i dmuchnęła nad nią, przesyłając całusa dziewczynie. Alex uchwyciła go w powietrzu, a wtedy Miranda powiedziała:
- Prześlij całusa od syreny, temu chłopakowi w odpowiedniej chwili.
- Co? Ale… jak? Kiedy?
- Będziesz widziała…- potem uśmiechnęła się tajemniczo i odeszła. Po chwili stanęła i krzyknęła- Mam nadziej, że zadziała!
Pocałunek syreny przywracał życie osoby nieprzytomnej, ale Alex nie wiedziała, co to ma do tego. James nie żyje, a Miranda nie może pocałować go osobiście. Wiedziała, że ten całus nie przywróci mu życia, ale w jej sercu zagościło coś nowego. Dziwne przeczucie, którego nie potrafiła nazwać.
„Promyk nadziei widziałam we śnie.
Chciałabym, aby tak było na jawie.
Chciałabym, by przeszłość wróciła...”
                                                      ***
W dzień pogrzebu całą Dolina Godryka przybrana była na czarno. Ludzie śpieszyli się na cmentarz, by przegnać szanowaną rodzinę Potterów. Delegacja z Hogwartu również już przybyła. Był tam cały dom Godryka Gryffindora, na czele z kilkoma nauczycielami. Gdzieś wśród tłumu była Alexandra Cooney, a także większość członków rodziny zmarłych. Uroczystość miał się zacząć za piętnaście minut, ale w jednym domu, na ulicy Czekoladowych  Żab było jeszcze kilka osób.
„Śmierć stawia nas w obliczu bezsilności, która nas obezwładnia i zabiera w nieznane. A kiedy pojawia się kradnąc ukochaną osobę, przeszywa serce bólem i odznacza w nim swoje piętno, które przypomina nam stale, jacy jesteśmy wobec niej bezsilni.”
Mała dziewczynka stała na środku pokoju. Był jasny i przestronny, udekorowany w szkarłat i złoto. Z tego można było wywnioskować, że jest to sypialnia Gryfona.  Ściany poobklejane były plakatami drużyn quidditcha światowej klasy, jak i tej, w której kapitanem był James Potter. Był to zwykły, chłopięcy pokój z dużym łóżkiem, komodą, szafą i biurkiem. Naprzeciw drzwi dało zauważyć się sporych rozmiarów balkon. W kącie po prawej stronie stał tak zwany „kącik szukającego”.  Była to gablotka z dwiema, starymi miotłami, kilkoma zniczami, zdjęciami z różnych meczów. Znajdowało się tam wszystko, co kojarzyło się z quidditchem. Oprócz tego w pokoju było masę zdjęć. Wisiały na ścianach, stały na szafkach i biurku, niektóre były tak zaczarowane, że lewitowały razem z trzema latającymi zniczami po pokoju. Pośrodku całego tego bałaganu stałą Emma Potter. Ubrana w czarną sukienkę, buciki, czapeczkę i płaszczyk stała tak i wyczekiwała. Od trzech dni nie miała odwagi tu wejść. Teraz wiedziała, że nastała odpowiednia chwila. Mimo to, gdy ujrzała jego uśmiechniętą twarz na zdjęciach, to znów nie dała rady. Stała i płakała.
„Smutna siedzę w kącie,
I płaczę jak co dzień.
Bo brak mi Ciebie i dobrze o tym wiesz.
Pośród twoich zdjęć widzę się,
I uwierzyć nie mogę, że to nie jest sen.
I więcej nie zobaczę Cię...
Łzy przypomniały jej o smutku i o tym, co zaraz nastąpi.  Tak bardzo bała się tego wieczoru. Wszystko ją przerastało. Tak bardzo chciał wierzyć, że oni powrócą. Do dziś ta wiara tkwiła na dnie jej serca. Teraz, gdy miał ich zakopać, śmierć stał się taka realna i nieodwracalna. Stało się i już nic nie mogło tego odwrócić. Usłyszała za sobą kroki. Nie odwróciła się, bo wiedziała, że przyszli, aby zabrać ją na pogrzeb. Ktoś przytulił ją, a czarne włosy opadły jej na twarz. Wtuliła się w dziewczynę i zaczęła chlipać:
- Boję się Dorcas… tak bardzo się boję…
- Wiem kruszyno… Ale jakoś to przetrwamy. Musimy iść, bo wszyscy czekają już na ciebie.
Wzięła ją na ręce i wszyscy wyszli. Skierowali się na cmentarz czarodziejów. Szli powoli, jakby chcieli oddalić tę chwile. Jakby marne kilka sekund coś wskórało. Dawało im nadzieję. No, bo, skoro wystarczyła chwila, aby zginął, to może wystarczy chwila, aby odżył. Było to dziwne przeczucie. Wszyscy czuli, że państwo Potter już przeszli na tamten świat. Trzeba ich tylko pożegnać.  Choć ciężko było się pogodzić z ich śmiercią, to było to coś nieodwracalnego, ponieważ klątwa Avada Kedavra to zaklęcie uśmiercające i nic tego nie zmieni. Z Rogaczem było inaczej. On dostał jakimś nieznanym zaklęciem i długo trzymanym Cruciatusem.  W każdym z przyjacielu tliła się jakaś iskra nadziei, że on wróci. Pokona śmierć i wróci. U mugoli istnieje coś takiego jak śmierć kliniczna. Może w czarodziejskim świecie zdarzy się coś podobnego. Przecież musi się zdarzyć…

„Jeśli przez chwilkę uwierzysz w jego istnienie,
wtedy się spełni każde marzenie.
Nie doznasz smutku ani zmartwienia,
bo on to wszystko w radość poprzemienia.”
***
James Potter frunął. Był tego pewny. Unosił się nad Ziemią. To nie był kosmos. A może był? Zastanawiał się, jaki jest kres jego wędrówki.  Do czego ona prowadzi. Nie był pewny niczego. Było mu tu dziwnie błogo.  A jednak bał się, że pozostanie w tym dziwnym wymiarze. Tu panował taki spokój. Gdzie miał robić kawały? O nie… tak nie będzie. Rozniesie każde miejsce, które tylko mu się nasunie. Uśmiechnął się do siebie. Ale był to taki smutny uśmiech. Bez przyjaciół czuł się pusty.  Gdy tylko pomyślał o tej pustce, przypomniał sobie matkę. Czy będzie musiał stawić jej czoła? Tu, w tym przedziwnym miejscu?
- Nie. Tu nie spotkasz rodziców Jamesie Potterze… - odezwał się cichy głos. Uniósł głowę.  Przed nim stała postać owinięta w białą szatę.  Spod ogromnego kaptura, nasuniętego na twarz, wiedział tylko jasne włosy i koniec podbródka.
- Kim jesteś?
- Spodziewałam się pytania ‘dlaczego nie?’
- Powiedziałaś, że ich nie spotkam. Po co pytać dalej? To niczego nie zmieni…
- I zaoszczędzimy czas…
- Skoro nie żyje, to mam go chyba pod dostatkiem?
- Och, James… Mylisz się. Jedynie, co mogę ci powiedzieć o sobie to to, że mam ‘przetransportować’ cię do wieczności. Ale tak nie może być. Zastawiłeś za sobą wiele niedokończonych spraw. Dopóki ich nie załatwisz, będziesz istniał na Ziemi.  Będziesz z nią związany. Jako Duch…
- Słucham?
- Śpiesz się, Jamesie Potterze. Po prostu zawróć – nie pytał o więcej. Czuł, że tak musi być. Odszedł zostawiając ją w głębokim smutku. Kara, za jej niewybaczalny czyn czekała. Musiał się z nią zmierzyć.  Ostatkiem sił wyszeptała drżącymi ustami:
- Esse tutus et invictus…*
~*~
* Bądź bezpieczny i niepokonany… (łacina)
***
„Zgasło światło
nastała ciemność lecz nie nocy
słowa zastygły w ciszy
wypaliła się świeca
zegar zatrzymał swój bieg
czas dobiegł kresu przeznaczenia
pozostała już tylko
ostatnia droga,
pożegnanie najbliższych
ból i łzy,
orszak żałobny w smutku
podąża na miejsce spoczynku,
byłeś pośród nas
od dzisiaj pozostaniesz
w naszych sercach
pamięci i wspomnieniach
wiatr kołysze koronami drzew
wokoło cisza zapomnienia
smutne twarze
odgłos spadającej ziemi
aż dzwoni w uszach
i cisza płynąca z trąbki
Ty pozostajesz tutaj
my wracamy do szarej codzienności
nie pora dla nas jeszcze
zatrzymujemy obraz
i pamięć po tobie...”
Gdy dotarli na miejsce ta wiara powoli ich opuszczała. Wiedzieli, że zaraz, tu na tym cmentarzu śmierć stanie się czymś, co istnieje. Będzie to nieodwracalny proces, który zaprowadzi trójkę Potterów do zimnej Matki Ziemi. Stanęli przy dwóch brzozowych trumnach. W jednej spoczywała blada, lecz piękna kobieta ubrana w czarny kostium. Kruczoczarne włosy upięte miała w kok. W jej ręce ktoś włożył różdżkę. Sine usta były lekko rozchylone, a oczy zastygły w wyrazie rozpaczy. W Drugiej trumnie spoczywał wyskoki mężczyzna z rozczochranymi, ciemnymi włosami. Był równie blady, jak żona. Oczy wyrażały rozżalenie i pewną niechęć. On również trzymał różdżkę. Ich córka podeszłą i drżącą rękę zamknęła im oczy. Teraz wyglądali, jakby spali. Na ich twarzach ani przez moment nikt nie dopatrzył się strachu. Leżeli tam, przygotowani na to, co ich spotkało. Zdawali się z tym pogodzić.  Emma stała i trzymał ich za lodowate ręce. Głos zabrał straszy, garbaty, łysiejący staruszek. Powiedział kilka słów, a potem wypowiedział się Bartemiusz Crouch:
- Roger Potter był wytrwałym Aurorem. Stoczył wiele bitew ze Śmierciożercami i ze wszystkich wyszedł z zaledwie małym draśnięciem. Lecz nawet taki wykwalifikowany Auror nie ma szans z Tym, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać. Całe Ministerstwo Magii łączy się w bólu po stracie tak dzielnego czarodzieja. Roger miał tez drugą stronę. W towarzystwie był wesoły, wiecznie uśmiechnięty i niezastąpiony. Był naprawdę wspaniałym człowiekiem, dla którego najważniejsza była rodzina. Kochał swoją żonę i zapewnie w jej obronie zginął. Caroline Potter byłą nadzwyczajną kobietą i było, za co ją podziwiać. Zawsze chętna do pomocy, towarzyska. Wierzę, że właśnie tak ich zapamiętamy. Jako ludzi prawych, radosnych i kochających swoje dzieci i siebie nawzajem.
Mówił to zwyczajnym, urzędowym tonem, a mimo to wielu ludzi miało łzy w oczach. Em wiedziała, że jeszcze, co najmniej dwoje czarodziejów coś mówi, ale nie byłą w stanie się skoncentrować. Potem przyszła kolej na nią. Wiedziała, że to nie jest konieczne, ale sama tak zadecydowała. Stanęła tak, żeby wszyscy ją widzieli i zaczęła mówić:
- Wiem, że wielu z was naprawdę dobrze znało moich rodziców. Wiem, że byli wspaniałymi czarodziejami, ale ja nie za to ich kochałam. Moja mamusia była najlepszą mamą na świecie. Na wiele mi pozwalała, ale potrafiła być surowa. Wiedział, co jest dla mnie dobre. Mój tatuś też. Potrafił mnie rozśmieszyć nawet wtedy, gdy było mi naprawdę smutno. Mimo to, ja nie chciałabym o tym mówić. To wszyscy tu wiedzą. Wiedzą, że byli kochani i najwspanialsi na świecie.  To właśnie do nich chciałam się zwrócić. Mamusiu, tatusiu tak bardzo chciałbym was przeprosić. Za wszystko. Wiem, że nie zawsze byłam idealną córką, ale naprawdę was kocham. Jest tyle słów, które chciałbym powiedzieć, ale nie potrafię. Wiem, że wiecie, o co mi chodzi. Wiem, że zrozumiecie. Ja po prostu… Tak bardzo mi was brakuje… chciałabym, żebyście tu byli… kocham was…
Jej łzy mieszały się ze śniegiem, który zaczął padać. Płakali praktycznie wszyscy. Wiedzieli, że nie była to przemowa wyuczona na pamięć, jak poprzednie. Córka Potterów mówiła ze szczerego serca. Wszyscy patrzyli na dziesięciolatkę, ubraną na czarno, która w ciągu chwili strąciła dosłownie wszystko.
„Wystarczyła tylko jedna chwila, sekunda
By wszystko się zmieniło.
Nastała rozpacz, ból.
Nieustanne rozmyślanie,
Nieprzespane noce.
Modlenie się w dzień i w nocy.
Aby wszystko się ułożyło.”
Nastała cisza. Cisza, podczas której każdy żegnał tych dwoje wspaniałych ludzi. Potem do trumien podeszło czworo czarodziejów w czarnych szatach z wyszytym emblematem na plecach. Przedstawiał kostuchę. Gdy dziewczynka pocałowała rodziców w czoła, oni zamknęli wielko. Potem powoli spuścili ciał w trumnach. Ich śmierć stała się nieodwracalna. Ich już nie było na świecie i żadna siłą tego nie zmieni. Wierzyła, że tak miało być, że tam będą szczęśliwsi. Ktoś tak zadecydował i ona nie mogła nic zrobić. W pewien sposób, właśnie nad ciałami rodziców pogodziła się z ich śmiercią. Uroniła jeszcze kilka łez i uświadomiła sobie, że właściwie pożegnała się z mamą i tatą.
Stali tak jeszcze kilka chwil. Potem wniesiono ciało Jamesa. Wtuliła się w Dorcas i uroniła kilka łez. Korowód szedł w ciszy. Jednak, gdy postawiono hebanową trumnę, stało się coś, co na zawsze zmieniło życie obecnych tu ludzi.
„Pamiętaj także o tym, że kochałem, i że to miłość skazała mnie na śmierć.”
                                        ***
Gdy tylko postawiono trumnę, poczuła, że to właśnie ta chwila. Podniosła dłoń do ust i delikatnie dmuchnęła. Niemal ujrzała, jak pocałunek szybuje stronę bladego ciał Jamesa. Czuła lekkie podekscytowanie. Wiedziała, ze coś musi się stać…
                                         ***
Emma patrzyła jak troje Huncwotów podnosi różdżki, jednocześnie poczuła coś, co jakby przeleciało obok niej. Nie przejmowała się tym, ponieważ jak inni obserwowała zadziwiającą scenę. Syriusz, Remus i Peter wyczarowali Patronusy. Srebrzysty pies, wilk i szczur okrążyli cały plac, napawając ludzi nadzwyczajną nadzieją a potem poszybowały w stronę zmarłego. Wtedy z różdżki Jamesa wytrysła księżycowa mgiełka, która zaczęła się zmieniać w jelenia. Zdziwieni przyjaciele opuścili różdżki, a wtedy ich Patronusy zniknęły. Srebrzysty jeleń jednak pozostał i podszedł do Emmy. Ta wpatrywał się w niego jak urzeczona. On pokiwał łebkiem i rozpłynął się w nicość. Dziewczynka podeszła do brata. Na policzku miał blady ślad szminki. Dotknęła go tam i aż odskoczyła jak oparzona, a wszyscy zamarli. Ona ujęła w swoje małe rączki jego dłoń. Była ciepła. Przyłożyła palec do jego szyi. Poczuła puls! Nie! To nie możliwe! Ale…
- ON ŻYJE!!!!
                                                    ***
„Odgrzebana miłość bliźniego zakwita,
przemieniając serca w rajski ogród,
ponownie do nas zawita.
Nadszedł czas serc zespolenia,
wewnętrznego spokoju, czystej duszy,
uścisków dłoni, życzliwości i ukojenia.
Otwierają się drzwi dotąd zamknięte.
Rozjaśniają się twarze dotąd zacięte.
Każdy nagle zauważa każdego,
z uśmiechem witając już z daleka.
Wyschła na krótko smutków rzeka.
Ogrzewając się ciepłem słów i czynów,
zbliżając się do dnia spełnienia,
Jakże piękny jest ten czas...”
                                                   ***

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz