niedziela, 15 lipca 2012

20. Przyjaciele na zawsze.


Harriet Smith wyróżniała się z tłumu. Zapytać się można, z jakiego powodu? Odpowiedź jest oczywista, choć tak trudna do opowiedzenia. Była to kobieta szczupła, choć nie chuda. Wyraźnie wysportowana sylwetka górowała nad innymi. Ubrana w wysłużoną ciemnobrązową kurtkę, którą pamiętał jeszcze z dzieciństwa oraz  długą, białą spódnicę wyglądała młodziej niż w rzeczywistości. Jej strój i postura na pewno przyciągały wzrok. Do tego wyróżniała się niczym czarna plamka na tle białych ludzi. Ciemna karnacja idealnie komponowała się z długimi, czarnymi włosami, które opadały na szerokie ramiona w spiralach. Ciemne oczy kuzyna patrzyły dobrotliwie na świat. Emanowała z niej siła, którą tłumiła matczyna troska. Jednak bardziej wnikliwy obserwator zauważyłby, że ma w sobie coś ze ‘świruski’. Tego nie było widać na zewnątrz. To się po prostu czuło. James natomiast to wiedział. Bo kimże ona była jak nie zwariowaną kocią mamą? Zawsze traktował ją jak daleką ciotkę. Była rodziną, istniała, ale kompletnie nie widział wspólnych tematów miedzy nimi. Oczywiście z tym nie było problemu. On zawsze sobie z nią poradzi. Przy nim rozmowy zawsze były łatwizna i nie zamierzał tego zmieniać.
- Cześć ciociu! – Emma radośnie wyciągnęła rączki i się zaśmiała.
- Witaj, pszczółko… - Przyjazny ton w ogóle nie pocieszał Pottera. Kogo, jak kogo, ale jego siostra na pewno nie przypominała pszczoły… - James?
- Dzień dobry ciociu – zawsze zwracał się do niej grzecznie. Przy mamie nie było innego wyboru. Zdziwił się swoimi myślami. Pierwszy raz, nawet we wspomnieniach nazwał ją matką. Pierwszy raz od tego listu. Cóż, święta to magiczny czas…
Weszli do starego, zardzewiałego samochodu, nie odzywając się zbytnio. Emma nadrabiała za wszystkich.
- Na drugi dzień świąt zaprosiłam moją koleżankę z rodziną. Pomieszkają u nas do Nowego Roku.  To naprawdę miła rodzina.  Są mugolami, więc mam nadzieję, że jakoś damy radę… - już jej nie słuchał. Miał wyjątkowy talent wyłączania się podczas wykładów.
*
Mała, biała kulka futerka ziewnęła rozkosznie, przeciągnęła się i skuliła, idealnie wtapiając się w mleczną skórę dłoni.  Przypatrzył się maleńkiemu ogonkowi, który owinął się wokół tułowia. Zakończony był szarym frędzelkiem. W tym samym kolorze była niewielka łatka pod brodą kociaka. Emma wbiła w niego swoje ciemne oczy. Na twarzy miała czułość, którą kierowała w stronę nowego pupila. Teraz tylko czekała na akceptację brata.
- No i? Podoba Ci się?
- Tak. Jest naprawdę śliczny – nie chciał się przyznać, że zwierzak już podbił jego serce.
- Śliczny? Jest cudowny! – Nadiya pogłaskała mały łebek i uśmiechnęła się z rozrzewnieniem.
- Nie poznaje cię Sam… ty i taki uśmiech? Bez ironii?
- Och, mam dzisiaj dobry humor, więc daruję ci tą ‘Sam’.
- Dzięki, o łaskawa! Auuu… Em! Co ty robisz? – wykrzyknął, gdy mała rączka pacnęła go w brzuch.
- Trząsałeś kotkiem! – zawołała oburzona – a Sir Myrddin** musi mieć wygodnie.
*
Wigilia z pewnością była pięknym świtem. Uroczysta kolacja zawsze byłą pełna magii i radości. W tym roku nie odczuwał zbytniej euforii. Przesiedział całą godzinę przy stole, po czym odłączył się od kolędowania i poszedł do zajmowanego przez siebie pokoju.  Przy łóżku czekał na niego pokaźny stos prezentów. Zawsze otwierał je w świetle księżyca. To była ich tradycja rodzinna…
… Choinka skrzyła się tysiącami świeczek, bombek i cukierków zawieszonych chaotycznie – bez ładu i składu. Pod nią stały prezenty, ale wiedział, że nie może ich dotknąć. Kusiły, ale wiedział już, że większą radość da mu odpakowywanie ich  w gronie rodzinnym. Wtedy zobaczył zielony papierek cukierka. Był tak blisko… mała rączka poderwał się w górę. Stanął na palcach i próbował się wygiąć.
- Co robisz synku? – upadł na pupę z głośnym śmiechem.
- Próbowałem chwycić cukierka – uśmiechnął się szczerze, gdy ojciec podniósł go tak, by mógł zerwać ukochaną słodycz.
- Tylko, nie mów mamie…
- Czego ma mi nie mówić? – piękna, czarnowłosa kobieta roztoczyła wokół siebie ciepłą aurę. Biła od niej matczyna miłość. Położyła dłonie na wypukłym brzuchu i uśmiechnęła się szeroko. – Rogerze, znów knujecie za moimi plecami?
- Nie chcemy cię stresować, kochanie – podszedł do niej i cmoknął w usta. Mały James poszedł w ślad za tatą i złożył na policzku mamy soczystego buziaka.
- Otworzymy?
- Co takiego? – rodzice udali szczerze zdumionych.
- Prezenty! – zacmokał głośno nad ich niedomyślnością…
Pamiętał, że tamtego dnia dostał swoją pierwszą prawdziwą miotłę. Nie taką, która unosiła się na dwie stopy, ale prawdziwą, błyszczącą , wyścigową miotłę. Reszta to były zamglone wspomnienia pełne śmiechu i przytulania po każdym otwartym prezencie.
Potrząsnął głową, wyrywając się z fali wspomnień.  Sięgnął po pierwsze, płaskie pudełko. Po charakterystycznym sposobie pakowania poznał, że to od któregoś z Huncwotów. Nie zdziwił się – sam również wysłał im prezenty. Odpakował papier, a jego oczom ukazał się… opasły tom! Nigdy nie pomyślałby, że Huncwoci kupią mu książkę! Chwycił ją w obie dłonie. Na samym wierzchu widniał, wyszywany złotymi nićmi napis ‘Huncwoci – przyjaciele na zawsze”. Pod nimi była najbardziej aktualna fotografia ich paczki. Poczuł, że cały świat stanął. Zapatrzył się na ta radosną czwórkę i coś zawirowało mu w głowie. Był szczęśliwy, jak nigdy. Nowa wiara wypełniła go całego i miał wrażenie, że już nie opuści. Otworzył na pierwszej stronie.
Panowie Lunatyk, Glizdogon, Łapa i Rogacz od niepamiętnych czasów zawsze stanowili jedność…
Przeczytał napis nad zdjęciem czwórki jedenastolatków szczerzących się do obiektywu.
W wyniku Ewolucji stali się Huncwotami…
Kolejnych pięść zdjęć połączonych było strzałkami, przedstawiających ową ewolucję. Z każdym zdjęciem byli coraz starsi i coraz przystojniejsi.
Potem dołączył do niech ktoś jeszcze…
James przytulał Dorcas, a za nimi Syriusz robił dziwne miny do obiektywu.
Bycie Huncwotem zawsze do czegoś zobowiązywało – nigdy nie byłeś sam.
Ruchomy obraz zdawał się tętnić życiem, kiedy przyjaciele okładali się  poduszkami.  Następny przedstawiał śmiejących się do rozpuku chłopców, na kolejnym  przybijali sobie piątki, chichocząc pod nosami. Było ich jeszcze kilka, a każde kolejne kwitował szerokim uśmiechem.
Żarty były ich całym życiem…
Zdjęcia jego samego z głupią miną z jakimś ohydnym, zielonym bagnem na głowie sprawiło, że zaczął zaśmiewać do się do łez.  Syriusz przebrany za pirata, Remus wiszący na lianie do góry nogami oraz Peter, którego wyciągali z ruchomych pisków wśród uśmiechniętych uczniów,  wprawiły go w podobny stan.
Potem było kilka ich najfajniejszych przygód z zabawnymi opisami. Mnóstwo zdjęć i całą masa wspomnień z nimi związanych.
Ostatnia kartka zapisana była tymi słowami:
Cokolwiek by się zdarzyło, oni już na zawsze będą razem – nic i nikt ich nie rozdzieli!
Pod spodem zamieszona była fotografia, gdy przed ostatnimi wakacjami machali do obiektywu. Roześmiani, dumni, w zwartej grupie.
Przyjaciele na zawsze…
Uśmiech na jego twarzy lekko drgnął. Poczuł, że wilgotnieją mu oczy. Był wzruszony tym prezentem. Wreszcie poczuł, ze faktycznie może im zaufać. Odrzucił pudełko. Na kołdrę wypadła zgięta na pół kartka.
Nie zapomnij rozwalić ten wsi na Sylwestra – Huncwoci!
Na jego twarzy wykwitł banan. Uwielbiał święta.
*
Godzinę potem odpakowywał już ostatni prezent. Była to doprawdy wielka i przedziwna kolekcja. Różnorodne skarby od zestawu miotlarskiego poprzez album Huncwotów po szklaną kulkę, która wirowała nieznośnie, kiedy ktoś był smutny. Wydawała przy tym bardzo wysoki i trudny do zidentyfikowania odgłos, od którego bolały uszy, głowa i co tam jeszcze przyszło mu do głowy. [prezent od Emmy].  Ciemnobrązowe, wąskie pudełeczko wyślizgnęło się spośród żółtego papieru. Uniósł wieczko i spojrzał oniemiały na niewielki, szarawy kamień zawieszony na rzemyku.  Na nim, ktoś wyrył kółko, przedzielone na pół. Od środkowej kreski biegły dwa ramiona jakby złamane, opadające w dół. Znał ten znak. Znak pokoju. Do rzemyka była przyczepiona karteczka.
TO KAMIEŃ KSIĘŻYCOWY. WIEM, ŻE WALCZYSZ Z NIM – PEWNIE DLATEGO WIDNIEJE NA NIM PACYFA. WESOŁYCH ŚWIĄT, JAMES!
Drukowane pismo i brak podpisu nie pozwoliły mu zidentyfikować od kogo dostał ten prezent.  Już nikt nie przychodził mu do głowy. Zawiązał sobie rzemyk na karku. Kamień opadł mu do połowy torsu. Jeszcze raz przyjrzał mu się. Ze wszystkich prezentów ten był najmniejszy i najbardziej niespodziewany. Biła od niego dziwna tęsknota. Przyszło mu na myśl, że wie, od kogo ona bije. Jednak chwile potem potrząsnął głową, ganiąc się za tak niedorzeczne stwierdzenia. Chociaż żył w magicznym świecie, wiedział, że to nie mogłoby być prawdą.   
*

- Czy ja koniecznie muszę mieć tę sukienkę na sobie? – młodsza z Potterów jęknęła niezadowolona.
- Em, proszę. To tylko dzisiaj. Przyjadą ci ludzie, a potem idziemy na długi spacer.
- Z Sir Myrddinem?
- Oczywiście – uśmiechnął się i zapiął kilka guzików czarnej koszuli. Przyjrzał się swojej siostrze, która zakładała opaskę, pasującej do słonecznikowej sukienki.
- Gotowi? – Raven Smith była równie wysoka, jak matka.  Zawsze pamiętał ją jako jedną z niewielu osób, które dorównywały mu wzrostem. Ubrana w ciemną sukienkę wyglądała szykownie i wyrafinowanie. Krótkie, czarne włosy kontrastowały z bladą twarzą. Pociągła, trójkątna, z wystającymi policzkami – można było ją postrzegać, jako ujmującą. Uśmiechała się lekko, jednak w ciemnych oczach nie zobaczył ani odrobiny ciepła.
- Tak – dziewczynka uśmiechnęła się rozbrajająco i wszyscy w trójkę zeszli po schodach, gdzie słyszał już głos.  Filigranowa blondynka witała się z jego ciotką.
- Och, jesteście – Harriet uśmiechała się wesoło – poznajcie cię. To jest moja znajoma, Izabella Evans – wskazała na kobietę, z którą się witała, potem przeszła do dziewczyny, która stała u jej boku. – a to jej bratanica – Petunia – poczuł, jak coś wywraca mu się w żołądku. Nie chciało mu się wierzyć. Wciąż jeszcze był w szoku, kiedy do pokoju wpadła rudowłosa dziewczyna i z wesołym uśmiechem uwiesiła się na szyi pani Smith
- Witaj, cioteczko! – Lily zaśmiała się serdecznie. Potem odwróciła się do Jamesa.
- Cześć – jako idealny aktor wygiął usta w uśmiechu i odwzajemnił powitanie
- Cześć, Lily.
- To wy się znacie? – spojrzała na nich zdumiona Izabella.
- Tak chodzimy razem do…
- …do szkoły z Internatem – młodsza Evans szybko dokończyła. Smithowie i Potterowie od razu zrozumieli, że Izabelle nic nie wie o magicznych zdolnościach  bratanicy. Natomiast blondynka spojrzała na niego krzywo.
- Więc ty również jesteś umysłowo chory? – zapytała szeptem, żeby tylko dorośli nie usłyszeli.
- A TY kim jesteś, żeby o tym decydować? Taka zdrowa się znalazła? – Emma wykrzyknęła wzburzona.
- Emmo! – pani Smith wyraziła swoją dezaprobatę.
- Em, uspokój się – nie warto. Idź do Nadii, dobrze? – dziecko spojrzało na niego niespokojnie. Potem kiwnęła głową i wyszła – Lilyanne, możemy porozmawiać?
- Pewnie – pełna nadziei rudowłosa nie zauważyła gniewnego błysku w jego oczach.  Gdy tylko wyszli, złapał ją za ramię i mocno potrząsnął.
- Jest podła, Lily. Nie wiedziałem tylko, że tak bardzo…
- Nie rozumiem o czym mówisz…   
- Oj, rozumiesz. Cheddar, ciotka Harriet, Raven… skojarzyłaś od razu.
- A nawet jeśli, to co?
- Słucham? Ukartowałaś to! – wykrzyknął wzburzony
- Marsz rację. Zaplanowałam to.  Wiedziałam, że tu będziesz.  Pomyślałam, że będzie okazja porozmawiać…
- Nie mamy o czym rozmawiać.
- Myślę, że mamy. Myślałam, że coś do mnie czułeś. Ja… - zaczęła się jąkać
- Nie wiem już, co czułem. Ale jestem pewny jednego. Jesteś moją pomyłką, Lily. Największą pomyłką w życiu – nie powiedział tego ze złością. Mówił spokojnym i pozbawionym większych emocji głosem – to było najgorsze. Odwróciła się napięcie i weszła do domu. Panie zastały ją ze łzami w oczach.
- Jamesie Potterze, natychmiast do mnie! – Harriet od razu domyśliła się, kto jest sprawcą zachowania rudowłosej.
- Wołała mnie ciocia? – zapytał z chłodną uprzejmością
- Tak.
- Czy to coś ważnego? Jestem umówiony…
- Siadaj! – warknęła
- Pozwoli ciocia, że postoję – jawne lekceważenie wytrąciło ją z równowagi. Zazwyczaj wszyscy jej słuchali.
- Chcę wiedzieć, dlaczego Lilyanne ma łzy w oczach – Petunia prychnęła cicho w kącie.
- Petunia ma racje. – uśmiechnął się ironicznie – Czy to ważne?
- Oczywiście – Izabelle spojrzała na niego wrogo, tuląc bratanicę do piersi.
- Choć to nie wasza sprawa, to wam powiem. Powiedziałem jej, że jest moją największą życiową pomyłką.
- A więc umawiałeś się z nią? – starsza Evans wzdrygnęła się.
- Nie. Odmawiała mi wiele razy. Pochwalisz się Lily wszystkimi wspaniałymi przymiotnikami, którymi mnie raczyłaś – trawojad, przemądrzały, rozpuszczony jedynak, idiota, debil…
- Liluś! Naprawdę tak powiedziałaś? – blondynka spojrzała na nią z niedowierzaniem.
- Tak! – dziewczyna wstała z wysoko uniosła głowę – miałam rację, że ci odmówiłam.
- Ja też dziękuję niebiosom. I pomyśleć, że chciałem spędzić życie z kimś tak potwornym, jak ty!
- Potwornym? Ty idioto! Myślisz, że dlaczego poszłam do tego lasu?
- Mam ci dziękować? Więc ty podziękuj mi, że zasłoniłem cię własnym ciałem! – a widząc jej zaskoczona minę dodał – to, że byłem umierający, nie znaczy, że nic nie pamiętam.  Nie próbuj wzbudzać we mnie litości. Ja też cie wtedy uratowałem, ale nie próbuje dostać za to medalu. To jest dla mnie normalne – pomoc.  Już raz powiedziałem ci kilka słów prawdy. Mam ważniejsze sprawy na głowie!
- Jak niszczenie przyjaźni?
- Jak uporanie się ze śmiercią rodziców! Z przeszłością mojej matki! Z własnym życiem!
- James, nie odgrywaj tu melodramatu – ciotka Harriet lekceważąco machnęła ręką – nie masz pięciu lat.
Spojrzał na nią ze złością. A niby dlaczego nie powiedzieć odrobiny prawdy?
- Melodramatu? Wiesz, że po pożegnalnym liście matki do tego tygodnia nie potrafiłem nazwać ją ‘mamą’? Że nienawidziłem jej z całego serca? Że śniła mi się gdy płonie, gdy ktoś rozdziera ją na strzępy? Ze chciałem, żeby cierpiała?
- Co ty opowiadasz? – pani Smith zrobiła się blada.
- Wiesz, że prawie skoczyłem z Wieży Astronomicznej?
- Co?? – Lily spojrzała na niego, śmiertelnie przerażona – O czym ty mówisz?
- Nie dociera? Próbowałem się zabić! W ostatniej chwili Nadiya mnie powstrzymała – spojrzała z satysfakcją na jej pełne strachu spojrzenie. Było mu wszystko jedno, co zrobią z tą informacją.
- James, posłuchaj, pomożemy ci. Jako twoja ciotka zaprowadzę cię do…
- Dzięki, ciociu, ale sam sobie poradziłem. Jak widzisz- żyję – wyszedł, trzaskając drzwiami. Zostawił ich z przerażeniem w oczach. Nie wiedział, dlaczego ‘pochwalił’ się tymi informacjami. To nie było  jego stylu. Nawet, kiedy był wzburzony, wszystko trzymał dla siebie Tym razem nie wytrzymał. Kopnął grudkę śniegu i wbiegła na podwórko Samary. Musiał z nią porozmawiać.        
*
Emma bawiła się z kotkiem. Jej czerwoną czapeczkę widać było w promieniu kilku mil. W tej chwili odbiegła od nich, więc postanowił nie czekać. Nie wiedzieć czemu zrobiło mu się duszno. Odpiął kurtkę. Przy rozpiętej bluzie Samara zobaczyła kamień. Chwyciła go szczupłymi palcami.  Dokładnie się przyjrzała. Od razu rozpoznała skałę księżycową i znak na niej wyryty. 
- Ładne – wyszeptała – Ktoś musi cię chronić.
- Duchy przodków?
- Jesteś niemożliwy! – wykrzyknęła
- Ech… to jedna z moich zalet…
- Chyba wad!
- Pytałaś mnie ostatnio o to, co się stało – zmienił temat, wiedząc, że teraz albo nigdy.
- Ciągle pytam.
- Ty tez masz tajemnice, Nadiyo.
- Każdy ma – odwróciła głowę.
- A więc historia, za historię. – spojrzała mu w oczy. Czy była gotowa wszystko mu wyjawić?
- Nie stawiaj mnie pod ścianą, James.
- Więc inaczej. Pytanie za pytanie. Obiecuję zacząć od czegoś prostego.
- Dobrze – odpowiedziała po chwili wahania – mądre pytania i na każde musi być odpowiedz.
- Okay. – spojrzał je głęboko w oczy. Nawinął pasemko cieniutkich włosów na swój place i zapytał – Dlaczego wcześniej cię nie zauważyłem?
- Widocznie  patrzyłeś na kogoś innego – po jego wzroku wiedziała, ze odgadł o co chodzi -  Dlaczego tak nagle z niej zrezygnowałeś?
- Zawiodłem się na niej. Dlaczego nie chciałaś bym poznał twoich rodziców?
- Bo oni nie interesują się mną – odparła bez ogródek.
- Co?
- James, jedno pytanie! – zastrzegła
- Do diabła z tym – złapał ja za ramiona – chcę cie poznać, Nadiyo! A ty mi nie pozwalasz!
- To nie fair, rozumiesz! Przyszedłeś tu i wiedziałeś, że opowiesz mi o sobie. Może ja nie jestem jeszcze gotowa!
- Ja nie dzisiaj, to kiedy?
- Chcesz wiedzieć?! – krzyknęła wzburzona – Dobrze powiedz mi tylko, po co? Mam ci opowiedzieć o tym, że zawsze czułam się niekochana? Że mam chorą na Downa siostrę?  Kocham ja, ale ona jest ważniejsza. Zawsze i wszędzie – nie wiedzieć kiedy zaczęła opowiadać -   Anushką trzeba opiekować się non stop.  Mama nie zwraca na nikogo poza nią uwagi. Nigdy się nie skarżyłam. Wierzyłam, że tak musi być. Ale ode mnie zawsze wymagała rodzina. Musiałam być przykładna córką. Ojciec kompletnie mnie ignoruje. Zaszywa się w pracy. Podejrzewam, że ma kochankę. Kiedy byłam bardzo malutka zastałam go z inną kobietą w łóżku. Wtedy jeszcze nic nie rozumiałam… Nie wiem, czy ich kocham. Schrzanili mi dzieciństwo. Wmawiali mi, że to moja wina, że Anushka  jest taka, jaka jest. Że powinnam się wstydzić, że jestem normalna.
- Co za bzdury! – Potter nie mógł uwierzyć, w coś takiego. W tej chwili docenił swoich rodziców. Zastanowił się, czy nie lepiej mu, ze matka okłamywała go przez cały czas. Z dwojga złego to było lepsze niż takie poniżanie i znęcanie się.
- Wtedy tak nie myślałam.
- A teraz? 
- Teraz jesteśmy sobie obojętni. Jedyną moją podporą byłą babcia. Biedna schorowana babcia. – spojrzała na niego spod osłony rzęs – powiem ci jeszcze coś. Jesteś pierwszy.
- Pierwszy? – zarobił dziwną minę, jako iż zabrzmiało to komicznie
- Nigdy nie miałam przyjaciela. Zawsze byłam wytykanym dzieckiem, potem nastolatką. Potem pojawiłeś się ty. Mam wrażenie, jakbyś przywrócił mnie do życia. Przy tobie uśmiechnęłam się po raz pierwszy, odkąd moja babcia umarła – westchnęła – chciałeś wiedzieć. Wiem, że to nudna, melancholijna historia. Jak wszystko w moim życiu.
- Ja nie jestem nudny w tym twoim życiu – zaśmiała się cichutko, odwzajemniając uścisk, którym ją obdarował. Zastanawiał się, jak ona sobie radziła. Biedne, nieszczęśliwe, zapomniane dziecko – podziwiam cię. Ja zawsze miałem oparcie w rodzinie, dlatego gdy ona odwróciła się ode mnie próbowałem się zabić. Wszystko zwyczajnie mnie przerosło.
- Opowiesz mi o tym?
- Po całym zajściu z Voldemortem – Nadiya syknęła cicho – i utracie pamięci wróciłem do normy. Lily była ostatnia osobą, jaką sobie przypomniałem. Umówiliśmy się.
- Nie może być!
- A jednak. Trochę się spóźniłem i zastałem ją całującą się ze Snape’em.
- Słucham? Czekaj, nie nadążam. Ra randce z kimś takim jak ty pocałowała kogoś takiego jak Snape?
- Tak. Pobiegłem do sowiarni. Tam moja sowa, Beth, czekała z listem. Był od mojej matki.
- Ale jak…?
- Napisał go tuż przed śmiercią… - opowiedział jej co było treścią listu. O tym, jak nie mógł sobie z tym poradzić, o odejściu od przyjaciół, o koszmarach i próbie samobójczej – Nie wiem, jak zdołam ci się odwdzięczyć za uratowanie życia.
- Już się odwdzięczyłeś. Przyjaźnią – stali, ramie w ramię, czując, że nic już nie będzie takie same.
- On będzie chciał się na tobie zemścić. Również za matkę, prawda?
- Pewnie tak.
- Wciąż jej nie wybaczyłeś?
- Wiesz… zaczynam  już o niej myśleć jak o matce.  To jakby krok do przodu. Ale nie… wciąż nie potrafię jej wybaczyć.
- Wiesz, James. Pamiętaj tylko, żeby to nie zamieniło się w obojętność. Możesz mi wierzyć, że to ze wszytkiego jest najgorsze.
- Jesteś kochana, wiesz?
- Uh! – wzdrygnęła się – przestań mnie ściskać i nie mów nikomu, że tak sądzisz.
*
Czarny płaszcz załopotał na wietrze, gdy z cichym stukotem wylądowała na ziemi. Zachwiała się na kamieniach, które pokrywały podłoże. Wyciągnęła ręce, by złapać równowagę. Dalej musiała iść. Stąpała powoli ale pewnie. Natura nie była dla niej problemem.
- Problemem jest coś innego. Coś dla ciebie niemożliwego. – usłyszała w swoim umyśle.
- Dla mnie nie ma rzeczy niemożliwych! – wzburzyła się.
- Czyżby? – blada psota zmaterializowała się przed nią powoli. Tak, jakby cała układanka powoli łączyła się w jedno. W długich, szczupłych palcach obracał różdżkę – Ktoś go chroni…
- Wyczułam to. Ma wielką moc. Ale tez i słaby punkt.
- Nie jesteś zbyt bystra, wiesz? Ta szlama…
- Nie mówię o niej. – zainteresowała go.
- Wiec co jest tym słabym punktem?
- Jego niewiedza. Stary Albus nic mu nie powiedział.
- Jesteś pewna?
- Tak, Panie. Chcesz go żywego czy wystarczy ci ciało?  
- Ciało. Szkoda tracić na niego czasu. Byleby był martwy – Dafnie deportowała się. Nie miała zbyt wiele czasu -  W każdej chwili mógł dowiedzieć się całej prawdy.
- Dumbledore, w ten sposób go nie ochronisz – zaśmiał się złowieszczo przy wtórze potężnego grzmotu, który rozerwał niebo na pół – zginie zanim pozna swoje przeznaczenie.   
*
Niebo robiło się już z lekka fioletowe. Słońce powoli, jakby ze strachem chowało się za horyzontem. Czyżby wiedziało, że zaraz wydarzy się coś. Tylko czym było to coś? Miał się o tym przekonać. Już za chwilę. Za parę minut… Może sekund. Wieczór nie należał do zwykłych i on o tym wiedział. Był przekonany, że  nie wszystko jeszcze dziś wyjaśnił. Miał dziwną misję do spełnienia. Misję, którą własne sumienie mu wyznaczyło. Serce a może i rozum mówiły mu, co ma zrobić. Jak postąpić. Był panem swojego świata. Świata, który od niego wymagał. Odprowadził każdą z dziewczyn do domu a potem poszedł w noc. Nie widział celu  w tych poszukiwaniach. Dolina Cheddar była zacisznym miejscem. Może dlatego usłyszał szelest. Spomiędzy drzew wyszła wysoka, smukła postać. Czarne włosy idealnie stapiały się z tłem. Na bladej twarzy dostrzegł jedynie dwa, ciemne punkty. Mimo to poznał ją od razu. Uniósł dumnie głowę.
- Cześć – dźwięczny głos zdawał się rozrywać ciszę, jaki panował wkoło. Chłód, jaki był w nim zawarty bynajmniej nie nastrajał do pogawędki.   
***
 *  „Merlin – jeden z bohaterów legend arturiańskich. Wielki czarodziej. Przyjmuje się, że postać tę wymyślił Geoffrey z Monmouth, przy czym pierwowzorem Merlina był walijski wieszcz i bard– Myrddin”. (http://pl.wikipedia.org/wiki/Merlin)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz