niedziela, 15 lipca 2012

23. Przegrała.


Syriusz Black patrzył na Jamesa i Emmę Potter. Po raz kolejny zdał sobie sprawę, że są jego jedyną rodziną. Że i on nie pozwoli, by cokolwiek zmieniło się w ich relacjach. Wsłuchiwał się w opowieść Rogacza, będąc wdzięczy za to, że im to mówi. Nigdy tak naprawdę nie doceniał przyjaźni. Ona zawsze między nimi była. To było dla niego tak normalne, jak oddychanie. To jego przyszywany bart był od sentymentalnych, mów na temat tego, co ich łączyło. On po prostu robił to, co uważał za słuszne. Nie wyobrażał sobie życia bez przyjaciół. A przecież nie zawsze tak było. Przypomniał sobie czasy, gdy zdany był na zwoją biologiczną rodzinę. Gdy krzyki, jęki i ból były codziennością. Jego codziennością.
- Miło, że go słuchasz… - usłyszał sarkastyczny szept Dorcas tuż przy swoim prawym uchu. Nawet nie zauważył, kiedy weszła. Spojrzał tylko na nią i kolejny raz uderzyło go to, jak jest piękna. Jej ciemne włosy opadały prostą linią na szczupłe ramiona. Grzywka zasłaniała czoło, pod sobą kryjąc ciepłe, piwne oczy. Wsunęła swoją drobne rękę w jego dłoń i spojrzała współczująco na Pottera.
- James… - chłopak drgnął, gdy wymówiła jego imię. Gdy mówił, trzymał głowę nisko spuszoną. Jeszcze chwilę temu ciche słowa unosiła się w ich dormitorium. Teraz podniósł wzrok, ale nie napotkał współczujących  spojrzeń. I ucieszyło go to jak mało co. Twardy wzrok był o wiele lepszym wsparciem.
- Damy radę, Rogacz!
Jedno zdanie.
Kilka stanowczo wypowiedzianych wyrazów.
Spojrzenia czterech par oczu, którzy byli jego rodziną.
Uwierzył im.
*
Smith!
Ostatnio mam wrażenie, że piszę do ciebie za często. To jest nienormalne! Minęło jakieś 10 dni od ostatniego listu, a Ty nie znasz najnowszych wieści…
Hogwart zawsze będzie Hogwartem. To znaczy, że jeszcze nie raz mnie zaskoczy. Już znasz najnowsze „wieści”. Dumbledore pomógł mi, biorąc opiekę na siebie. Ale tylko do wiosny. Będę o nią walczyć! Przyjaciele wspierają mnie jak tylko mogą. To znaczy, że wszystko jest po staremu. Starają się nie okazywać zdenerwowania. Znasz ich… są niezastąpieni. A Emma? Jakoś daje radę. Dużo rozmawiamy ale czasem boję się, że to wszystko kiedyś ją przerośnie.
W ostatnich dniach spotkał mnie również inna niespodzianka. Do szkoły dołączyła nowa uczennica. Alexandra Cooney. W święta opowiadałem ci o niej, pamiętasz? Okazał się, że jest czarownicą. Trafiła do Slytherinu. Mimo to jakoś ze sobą wytrzymujemy. Ona zakolegowała się znowu z Rachel Alon. Zdaje się, że coś Ci o niej opowiadałem. Chyba jestem skazany na dwie szurnięte Slizgonki.
Cóż, żyć nie umierać…
James
_______
Potter!
Odniosłam podobne wrażenie. I kurde, chyba zaczynamy się uzależniać! Te nasze oczyszczające rozmowy to jakiś obłęd. Szkoda, że nie w pozytywnym sensie.
Emma jest silna – da sobie radę. Miło również słyszeć, że i Tobie nie jest tak  ciężko, jak się obawiałam. To paradoks, ale Twoja mała siostrzyczka potrafi sobie lepiej radzić z problemami niż Ty. To ciekawa obserwacja, ten wasz ból z dwóch różnych stron. I nie pisz, że nie mam bawić się w psychologa. Mam zamiar nim zostać, więc muszę ćwiczyć. A ty sam najlepiej wiesz, że cackanie się nad Tobą nie jest odpowiednim rozwianiem. Wiem jedno – faktycznie dasz radę.
Co do tej Alex… wyczytałam miedzy wierszami więcej, niż chciałbyś. Zapewniam Cię,
Raven
_______
Smith!
Nie czytaj o czym, czego nie ma! Ale dzięki, że we mnie wierzysz.
James
_______
Potter!
Nie mam wyjścia. Chyba się przyzwyczaiłam do matkowania Ci…
Raven
_______
Och, zamknij się Smith!
*  
- Nie rozumiem, dlaczego?
Szare oczy, w których połyskiwały błękitne refleksy wpatrywały się w niego z trwogą. Alex przewiesiła swoje długie nogi przez ławkę na korytarzu. James siedział obok niej, uśmiechając się lekko. Plecami opierała się o jego bok, zbyt wzburzona, by nawet zmieniać pozycję. Okularnik ze zdziwieniem stwierdził, że jest mu przyjemnie. Czuł się wypoczęty i orzeźwiony. Zanów zaczął myśleć pozytywnie.
- Tłumaczyłem ci, nie byłem sobą. – westchnął zniecierpliwiony i z lekka znużony tym tematem.
- Migasz się! Znów się migasz! – zerwała się na równe nogi. Pociągnęła go za rękę i ruszyła pędem, a on za nią, potykając się. Ostatnimi czasy dobrze już poznała Hogwart. Wiedziała, dokąd zmierza. Przebiegli dwa piętra, aż w końcu się zatrzymała.  Weszła do zawsze pustej sali i zaklęciem zamknęła drzwi. Odwróciła się i groźnie uniosła jasne brwi. Usta złożyła w delikatny dzióbek i patrzyła się tak na niego przez chwilę. A on kolejny raz pomyślał, jaka jest piękna. W świetle popołudniowego słońca, wpadającego wąską strużkę między zasłonami w oknie.
- Nie wypuszczę Cie, póki wszystkiego mi nie wyśpiewasz.
*
Zadowolona szła szybko korytarzem. Rozstali się zaledwie kilka godzin temu, a ona już tęskniła. W myślach kolejny raz ujrzała te ukochane tęczówki. Tak ciepłe, tak radosne. Rozumiała go. Sama też wiele przeszła. Jednak on bił ją na głowę. Nie potrafiłaby wcielić się w niego. Miał tyle spraw na głowie – tyle problemów! A przecież nie był jeszcze nawet pełnoletni! Był tylko młodym mężczyzną, który pragnął spokojnego życia. Wiedziała to, choć nigdy nie powiedział tego w prost. Zachowywał się normalnie, starał się być kimś, kogo dawno już w nim nie było. A ona nie potrafiła przestać go kochać… nawet, jeśli się zmienił. Pragnęła dać mu szczęście.  Potrafiła nawet wyobrazić sobie życie z nim. On z siwą, rozczochraną czupryną, w okularach trzyma swojego pierwszego wnuka na  rękach. Ona, również siwiuteńka uśmiecha się do niego. Była pewna, że daliby radę jakoś dojść do tego. Wspólnie.
Westchnęła z dezaprobatą. Nawet nie wiedziała, co Potter tak naprawdę do niej czuje. Nie byli razem. Ale też nie przyjaźnili się. Zdecydowanie ich stosunki nie były czysto przyjacielskie. Ona chciała czegoś więcej. Ale Rogacz cofał się za każdym razem, gdy już wykonywał krok. A zdarzało się to często. Powoli zaczynało ją tą męczyć. Chciałby wiedzieć, na czym stoi, ale bała się, odpowiedzi. Co jeśli wolałby się tylko z nią kumplować? Gdyby prosto w twarz jej to zarzucił…. Nie. Nie przeżyłaby tego. Nie mogła go stracić.  
Starała się mu pomagać. Sprawa z opieka nad Emmą była ciężka. On tego nie powiedział, ale wiedziała swoje. Potterówna była dla niej równie ważna, co jej brat. Nie dopuszczała do siebie nawet myśli, że coś mogłoby zniszczyć ich trójkę. Stanowili jedność. Kiedyś, w śmiałych marzeniach, będą rodziną. Głęboko w to wierzyła. Lub bardzo chciała wierzyć.
Wreszcie znalazła przyjaźń. Alon się nie pomyliła. Ona i Rachel były przyjaciółkami od serca. Zawsze się rozumiały – bez słów. Pomimo, że znały się tak krótko połączyła ich nierozerwalna więź. Z Nadiyą również znalazła wspólny język.  Z Huncwotami jakoś się jej układało. Co prawda podchodzi do niej z lekko wyczuwalną rezerwa, ale jakoś to szło. Ana również ją polubiła. Jedynym problemem była Lily… Alex naparzę starała się być dla niej miła. Ale tamta nie dawała ku temu żadnych sposobności. Doszło do tego, że po prostu milczały.
Wyszła zza zakrętu i… odwróciła się. Zrobiła kilka kroków do tyłu i oparła się o ścianę. Sąsiednim korytarzem, ramię w ramię, szli Lily i James. Zacisnęła palce w pięści i wypuściła powietrze. Jej pierś falowała nierównomiernie w rytm przyspieszonego bicia serca. Nasłuchiwała…
- Nie wiem, jak ty to robisz! – W głosie Rogacza było słychać podziw.
- Przestań…! – mogła się założyć, że na twarzy rudowłosej Gryfonki wykwitł rumieniec zadowolenia – Twój eliksir nie był gorszy od mojego.
- Mnie eliksiry nudzą. Choć… to okazja by wybuchło kilka kociołków.
- Jaaames… - nie podobał jej sie sposób, w jaki wymieniła jego imię.
- No co? Po z tym ja nie ma dużych, zielonych oczy i dołeczka w policzku – dodał , jakby od niechcenia.
- Slughorn lubi mnie za mój talent a nie urodę…
- Yhy – skwitował lekko i zaśmiał się. Po chwili kroki ucichły. Stanęli.
- Co jest?
- Zapomniałem! – usłyszał głuche plaśnięcie, i zrozumiała, że Potter  uderzył się otwartą dłonią w czoło – Zaraz wracam!
Nie wytrzymała. Ruszyła do przodu. Łzy wściekłości pojawiły się w jej oczach, usilnie próbując wypłynąć. Ona jednak nie dała im takiej szansy. Przyspieszyła. Popchnęła kogoś, ale nawet nie zwróciła uwagi, kto to był. Był już na schodach, gdy usłyszała.
- Cooney!
Odwróciła się, wolno, jakby zwlekając. Lily właśnie pomagał jakiemuś pierwszakowi różdżką schować wszystko to, co wysypało się z torby.  Potem odesłała malucha, podeszła do blondynki, spojrzała na nią z mściwą satysfakcja i wyszeptała:
- Jesteś tu już jakiś czas, Alex. Pora przystosować się. A więc… szlaban. Jutro, po lekcjach.
- Słucham? – Lily z trudem powstrzymała się od radosnego uśmiechu. Ale była znakomita w swojej roi, więc chodnym tonem odpowiedziała
- Rozwaliłaś mu torbę i nawet nie przeprosiłaś. Nie pomogłaś.
- Nie jestem niańką tych bachorów.
- To nie jest właściwa droga. Trzeba być uczciwym, pomocnym…
- Nie jestem Gryfonką. Nie zapominaj o tym. A to – dodała, palcem wytykając jej plakietkę prefekta – nie zgrywaj niewidomo kogo. James na to nie poleci – słowa przyniosły oczekiwany rezultat. Ruda poczerwieniała.
- Jestem Prefektem, bo tak chciał Dumbledore. James nie ma w tym żadnego udziału. Robie to, co uważam za słuszne. I wychodzi mi to dobrze, bo ja jestem Perfektem, nie ty! – wyciągnęła palec wskazujący w jej stronę.
- Mnie tu nie było na piątym roku…
- Bo siedziałaś w wariatkowie! – wykrzyknęła to bez zastanowienia. Zaraz jednak zrozumiała, że popełniła błąd. Siarczysty policzek tylko  w tym jej pomógł. Dotknęła obolałego miejsca. Poczuła lekkie wyrzuty sumienia, gdy spojrzała w twarz Cooney. To nie była wściekłość. To była furia. I jakaś frustracja. W szarych tęczówkach kryło się cierpienie dwóch ostatnich lat.
- Co ty możesz wiedzieć. Siedzisz sobie tylko w spokojnej, mugolskiej dzielnicy – spokojny ton  głosu zaskoczył i ją samą – uczysz się, zakuwasz. Próbujesz być najlepsza. Wydaje ci się, ze ten świat – wskazała przestrzeń wokół siebie – to magia. Ale chyba nie zdajesz sobie sprawy, jak cholernie trudne jest tu życie.
- Alex…
- Co ty znasz? – ciągnęła dalej – oszukujesz wszystkich, włącznie z sobą samą. Twój świat to tylko książki, przyjaciele i James. Na siłę próbujesz przekonać go do siebie po tym, co zrobiłaś.
- Skąd…?
- Poczta pantoflowa – odpowiedziała lekko. Wokół nich utworzyło się kółeczko gapiów – ale jeszcze nie skończyłam. Życzę ci, żeby ktoś wreszcie wybił ci z głowy to samouwielbienie. Ja również jestem egoistką. Ale zależy mi na Jamesie, dlatego próbowałam być dla ciebie miła. Nie potrafię. Nic na to nie poradzę, że cię nie lubię – odwróciła się i chciała odejść. Ale po raz kolejny słowa Evans kazały jej przysnąć.
- Chodzi o niego, prawda? Już wiesz… wiesz, że to za mną przez te lata latał. To mi wyznawał miłość…
- Zamknij się! Bo doszły mnie również słuchy, jak ty nim pomiatałaś. Rogacz to nie szmata, którą można powycierać podłogę!
- Więc co niby robisz? Targasz go za bluzkę. W tą i z powrotem. Dokładasz mu tylko nowych kłopotów – gapie zawyli z zadowolenia. Zaczęli poklaskiwać w dłonie.
- Spójrz na siebie, a potem oceniaj innych. Bo tylko ci się wydaje, że jesteś Gryfonką.
- Za to ty jesteś najprawdziwszą Ślizgonką. Obłudna, dwulicowa, zakłamana…
- Nic ci do tego,  ruda szlamo! – zrobiło się cicho. Kilka dziewczyn wydało przerażone piski. Wszystkie oczy rozszerzyły się nienaturalnie. Niektórzy wydali jakieś pomruki sprzeciwu. Lily natomiast stała jak zahipnotyzowana i patrzyła się na usta, które właśnie wypowiedziały to słowo. Jedno słowo, które przekreślało wszystko. Patrzyła na dziewczynę, w której było tyle nienawiści, nie bezpośrednio skierowanej do niej. To była nienawiść do świata. Zrobiło jej się żal tej osoby w środku pewnej siebie, aroganckiej Alexandry Cooley. Spojrzała w jej oczy. W chwile później dostrzegła w nich przerażenie. Zaraz potem poczuła silne ramiona oplatające ją. Bezwiednie się do nich przytuliła. Remus głaskał ją uspokajająco po plecach, ale ona nie płakała. Nie było jej przykro. Ale tak bardzo chciałaby zrozumieć... Między nimi stanął James. Wyprostowany, z niedowierzaniem na twarzy. Swój pusty wzrok skierował ku blondynce.
- Nie rozumiem…
- Nie musisz – zrozumiała już, po której stronie stanął czarnowłosy – Jestem Ślizgonką i się tego nie wstydzę. Chcesz, rzuć we mnie zaklęcie. Nie! Czekaj! – zaśmiała się drwiąca, choć serce jej krwawiło – ty nie zaatakujesz dziewczyny. Więc może na mnie powrzeszczysz? Ale ostrzegam, ja to nie ona – skinęła głową na rudowłosą – nie odpowiadam jedynie słowami. A jeśli już to używam bardziej wyszukanych słów niż ‘trawojad’.
Jeszcze raz uśmiechnęła się ironicznie.  A potem odeszła, plują się w twarz za to, jaka jest głupia. Właśnie utraciła kogoś, na kim bardzo jej zależało. Wiedziała, że teraz już nic nie będzie łatwe. Po prosu musiał pogodzić się z tym, kim była. Nie akceptowała samej siebie. Evans trafiła  wczuły punkt. Czuła się gorsza. Św. Helena nauczyła ją, jak walczyć o swoje. Jak być samodzielną,  samowystarczalną. Prychnęła sarkastycznie, podając hasło. Przebiegła przez Pokój Wspólny i poleciała do dormitorium. Nikogo tam nie było, wiec opadła na łóżko. Zasłoniła kotary i zwinęła się w kulkę. Chciała płakać. Tak bardzo chciała się rozpłakać. Ale łzy nie ciekły. Była tylko pustka. Pustka po czymś, co po raz któryś utraciła. Po nim.
*
- Wszystko okay? – Podszedł do rudowłosej, usiłując powstrzymać odruch pobiegnięcia za Alexandrą. Nigdy by się nie spodziewał czegoś takiego. Jej słowa wstrząsnęły nim dogłębnie. Zdał sobie sprawę, ze ona się nie zmieni. Nie dla niego. Ból w okolicach serca był niedowytrzymania. Ona go nie potrzebowała. Tak łatwo przyszło jej odejść…
- Tak. Nic mi nie jest – uśmiechnęła się ciepło. Nagle ta intensywna zieleń przestała mieć znaczenie. Dlaczego nagle poszarzała?
- To dobrze.
Dobrze? Kretynie! Nic nie jest dobrze! 
- Przykro mi. Ja nie wiedziałam, że rozpęta się taka kłótnia.
To twoja wina, rozumiesz! Twoja!
- Nic się nie stało. Nie twoja wina.
Kłamca… a może to twoja wina?
- A jednak mi głupio…
Goń ją! Idź! Biegnij!
- A nie powinno. To ona cię obraziła. – kiedy doszli dwa piętra niżej? Razem, w ciasnym uścisku. Całą grupą.
Biegnij!
- Cos się w jej życiu stało, prawda?
Ja byłem…
- Tak. Ale masz za dobre serce, Liluś. Nie możesz zbawić całego świata. 
Właśnie, byłem! Czas przeszły! Przeszły!
- Zniszczyłam wasza przyjaźń… - nie dawała za wygraną. Pomimo całej antysympatii do Cooney, czuła wyrzuty sumienia.
To nie tylko przyjaźń….
- Ona sama ją zniszczyła.
Ty też. Trzeba było jakoś je pogodzić!
- Na pewno?
Nie!
- Tak. Widać nie byliśmy prawdziwymi przyjaciółmi.  
 Kłamco, straciłeś ją!   
*
Czyściła srebra w całkowitej ciszy. Nie dawała Evans przewagi. Ale tamta jej nie chciała. Między nimi panowała cisza. Grobowa, cholerna cisza. Zdawała się nasycać powietrze grozą. Atmosfera była tak gęsta, że Alex była pewna, że można by ją pokroić. Mimo to uparcie milczała. Nie zamierzała przepraszać. Była zbyt dumna, żeby przyznać się do błędu, tym bardziej, że nie żałowała.
Lily patrzyła się na blade dłonie, które uparcie szorowały kolejną nagrodę. Dziewczyna nie narzekała, nie sprzeciwiała się, tylko wykonywała swoje zadanie. I milczała jak zaklęta. Co jakiś czas sypała iskrami z oczu.  Wiedziała, że jeśli się odezwie, może rozniecić ogień. Ale i tak to zrobiła.
- Za kilka minut możesz wychodzić….
Odpowiedziała jej cisza.
- Ty nic nie rozumiesz. – kontynuowała – Mnie naprawdę na nim zależy. Mam nadzieję, że uda mi się odratować to, co było, a raczej co miało być. 
Blondynka odrzuciła ściereczkę na bok. Klęczała jeszcze przez chwilę. Potem podniosła się. Powoli, z lekkim ociąganiem. Odwróciła się, kierując wzrok ponad jej głowę.
- Kocham go, Alex
Gdy szare oczy spojrzały wprost na nią zrozumiała, jak bardzo się myliła. Ujrzała w nich uczucia, których wolałaby tam nie znaleźć. Znalazła głębokie uczucie i ból, który przecież sama rozumiała. Ból po stracie kogoś, kto był dla niej ważny. Kto zajmował ważne miejsce w jej sercu.
- Powiedz coś… - poprosiła cicho.
Odwróciła się do okna. Słońce zamigotało w jej jasnych włosach.
- Nie tędy droga. Nie próbuj prowadzić ze mną jakieś chorej pogawędki.  
- Myślę, że James chciałby, abyśmy…
- „James to, James tamto…”.  Nie rób wszystkiego pod jego dyktando! – warknęła – Przykro mi, ale nie.
- Dlaczego?
- Gdy ja próbowałam być dla ciebie jako tako miła, zareagowałaś? – a gdy spostrzegła rumieniec na jej twarzy dodała z ironią – no właśnie.
- Wiem, jak się zachowywałam, ale pomyślałam, że…
- Nie myśl, Evans. Nie wychodzi ci to – westchnęła, po czym chwyciła torbę, wciąż na nią nie patrząc.  Odwróciła się, a Lily doznała szoku. Gdy Słońce oświetliło jej smukłą sylwetkę wydawała się taka inna. Piękniejsza niż w rzeczywistości. I bardziej nierealna. Jasne pukle lśniły, oczy błyszczały. Była przepełniona magią. Energią, która wypływała z niej, tworząc coś w rodzaju tarczy. Rudowłosa mrugnęła zdezorientowana i z ulgą stwierdziła, ze wszystko, co zobaczyła było wytworem jej wyobraźni. Przed nią stała ta sama Alexandra -  z krwi i kości. 
- W ogóle go nie znasz – dodała, zanim zamknęły się za nią drzwi.
*
Pisał wypracowanie, ale nie miał pojęcia o czym. I  z jakiego przedmiotu. Po prostu przelewał woje frustracje na papier, zajmując czymś ręce. Brakowało mu jej. Była tu od tak niedawna, ale… zdążyła zapewnić pustkę, która pojawiła się  w jego sercu. To, jak chodziła, jak się uśmiechała… To, w jaki sposób mu pomagała. To, jak niecierpliwie odgarniała włosy opadające na oczy. To, jak wzdychała za każdym razem, gdy się w czymś się nie zgadzali. To, jak traktowała Emmę. To, jaka była silna. To, jak na niego patrzyła. ‘To’… to była jakaś część jego samego. Potrzebował jej. Coś zmięło się w jego uczuciach. To nie była po prostu dziewczyna. To była ‘Alex’. Ktoś, kogo utracił… bo co? Bo poróżniły ich poglądy? Bo nie potrafił pogodzić tych dwóch dziewczyn?
- O czym myślisz? – Lily przysiadła obok niego. Dłonią wsunęła rude pasemko włosów za ucho spoglądała na niego wyczekująco.  Już nie pisał. W dłoniach trzymał pióro, którym drapał jeansy.  Nieświadome ruchy ręką pomazały mu spodnie. Od jednak wciąż tego nie zauważał. Patrzył się w przestrzeń.
- O Alex.
Przez twarz Evans przeszedł, niezauważony przez niego, cień.
- … i o tobie. I wiesz, udało mi się.  
- Co takiego?
- Jesteś moją przyjaciółką, Lily.
Spojrzał na nią tym samym wzrokiem, którym patrzyła Ślizgonka. Pełnym bólu i uczucia. Uczucia, które nie było przeznaczone dla niej. Wbrew sobie, wzięła go za ręką i szykowała się do wypowiedzenia tych słów. Tak bardzo go kochała. A stare przysłowie mówi, że jeśli kogoś kochasz, to daj mu odejść…    
- Kochasz ją. – nie zapytała. Stwierdziła.
Nie oczekiwała odpowiedzi. Za dobrze ją znała.
- Tak. Chyba tak.
… a jeśli i on cię kocha – wróci.
 Zrozumieli się bez słów. Wstał, zostawiając niedokończone wypracowanie. Nie biegł.  Wahał się. Potem zniknął na portretem.
Odszedł.
Nie wróci…
*
Kartka papieru leżała rozwinięta na drewnianym biurku. Kilkanaście zdań pisanych starannym pismem. Atramentowe wyrazy, których teść był przedziwna dla zwykłego człowieka. Jej treść bardzo drażniła czarodzieja nad nią pochylonego.
Tak dłużej nie można, przyjacielu! Znalazłem sposób. To coś, o czym wspominaliśmy. Dobrze znam Twoje stanowisko w tej sprawie, ale… tym razem nie możemy pozwolić sobie na błędy. Wyruszam na Północ. Odnalezienie go zajmie mi jakiś czas. Ty tymczasem zajmij się Voldemortem. Jeśli zabije chłopaka wcześniej… Nie możemy na to pozwolić, przyjacielu! To byłaby zagłada dla nas wszystkich i Ty dobrze o tym wiesz! Nie możemy dopuścić do przechytrzenia Przeznaczenia przez Czarnego Pana. Wiesz to równie dobrze  jak ja.  Ja jednak nie zamierzam pozwolić, by ktoś jeszcze ucierpiał. Za dużo już ofiar. A będzie ich więcej. Wierzę, żeś zdrów i przy zdrowych zmysłach, co poskutkuje aprobatą mojej decyzji. 
Joshua.
Nie. Nie otrzyma aprobaty. Nie popierał tego pomysłu. Zbyt dużo było niedopracowanych szczegółów. Zbyt dużo niewiadomych. Zbyt wielkie ryzyko. Ale cóż miał zrobić? Sam sie gubił. Choć uważał się za człowieka obdarzonego dużą inteligencją i mądrością – był bezsilny.  Nie było szans, by uratować chłopca. Jedynym, co mógł zrobić, to sprawić, żeby jak najmniej cierpiał. Żeby przez ostanie miesiące życia był szczęśliwy.
*
Kolana się pod nią ugięły. Opadła bezwładnie. Ciało uderzyło o śnieg. Głodna maź otulała jej ciało. Słabła. Czuła moc, która z niej uchodziła. Czuła zło, któro krążyło w pobliżu. Tak bardzo pragnęła mu pomóc. Ale zimno było nie do zniesienia. Mróz szczypał jej policzki. Bosa, odziana jedynie w swoja tradycyjną, skąpą szatę była przemoczona i przemarznięta. Nie miała siły walczyć z żywiołem. Poddała się bólowi, który przecież był jej karą. Zadrżała, gdy wiatr przywiał w jej stronę kolejną porcję chłodnego powietrza. Ale to się nie liczyło. Liczył się tylko ból. Jego ból. Kiume (Mężczyzna) cierpiał. A ona kolejny raz nie mogła nic zrobić. Zacisnęła skostniałe palce w pieści, czując, jak biały puch zaczyna ją przysypywać. Już nie była w stanie się obronić.
Amani sztywniała.
Czy tak wygląda ludzka śmierć?    
Zastanawiała się, choć nie sądziła, ze umrze i wróci do swojego wymiaru.  
Zanim zesztywniała, wyszeptała jeszcze…
- Frustra, frustra iterum ...*
~*~
* Zawiodłam, znów zawiodłam…  
***
- To zaskakujące.
Rachel patrzyła na nią, jak na ciekawy obiekt badań. Zmarszczyła swój blady nosek i odwróciła się. Z półki przytargała „Przysięgę”.  Od pamiętnego czytania na głos nie przeczytała ani jednego zdania. Zdecydowała, że będzie czytać tylko wtedy, kiedy uzna to za stosowne. I, kiedy będzie to pasowała do sytuacji, bo przecież znała każdy rozdział na pamięć.
- Co takiego? – przytłumiony głos Cooney wydobywał się z ust wtulonych w miękką, puchową poduszkę – Aj! Lea!
Dziewczyna aż usiadła, kiedy przyjaciółka opadła na jej łóżko. Tamta tylko skrzyżował nogi i otworzyła książkę.
- Kolejny rozdział? Dobra, już się zamykam – dodała, gdy Alon obrzuciła ja srogim spojrzeniem swoich ciemnych oczu. 
Margaret cierpiała. Nie potrafiła opisać uczucia, które nią zawładnęło. Starała się być sobą, ale wewnętrzny ból nie pozwalał jej żyć. Była wrakiem w dobrej oprawce. Nikt nie dowiedział się, że go odwiedziła. Nikt nie wiedział, że się tam wybrała. Że złamała rozkaz. Ona po prostu wiedziała, ze postąpiła słusznie. Przekonała się, jaki on jest naprawdę. Przekonała się, że nie jest wart złamanego knuta. A jednak bolało. Jej serce krwawiło, i nie potrafiła sobie z tym poradzić. Ofiarowała mu miłość, pomoc… siebie. Ale on zbezcześcił jej ciało. Odrzucił, jak gdyby była nic nie warta. Starała sie wymazać żałość w jego oczach a w zamian tego wstawić nienawiść. O tak! O wiele łatwiej byłoby, gdyby Barndon jej nienawidził. I gdyby tylko ona mogła odwdzięczyć się tym samym! Ale nie… ona musiała go kochać. Musiała obdarzyć uczuciem kogoś, kto na nią nie zasługiwał.
Barndon natomiast topił swe bóle w trunku. Nigdy już nie pogodzi się z jej odejściem. Była światełkiem w tunelu, którego końcem było rozstanie. Przyłożył szkło do ust i wypił wszystko duszkiem. Poczuł, jak Ognista Whiskey pali mu gardło. Ogień, który rozniecił się w jego organizmie był niczym w porównaniu z pożarem w jego własnym sercu.
Anabelle patrzyła na swoją miłość z trwogą. Jakże cierpiał! I, choć z całego swego małego serduszka, nienawidziła Margaret to oddałby wszystko, byle tylko ona tu się zjawiła. Byle tylko zmalał ból jej pana. On  nie mógł się cofnąć. Przysięga  go wiązała. 
- Panie? – podeszła zlękniona, ale on tylko machnął ręką.
- Nie teraz, Belle. Nie, gdy wyrwano mi serce. Nie, gdy nie mogę oddychać…      
*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz