Życie gra z nami w tyle gier, że czasem trudno jest nam odnaleźć się na planszy. Tak często bywa, że gubimy się między pionkami i kolorowymi polami. Zapominamy, dlaczego w ogóle zaczęliśmy grać. Błądzimy, chociaż droga jest oznaczona bardzo wyraźnie. Bywa, że nie chcemy dotrzeć do końca. Lub ignorujemy znaki, które są po drodze. James Potter widział te znaki. Mało tego – odczytywał je bezbłędnie. Jednak jak prawdziwy huncwot – wszystkie zasady miał gdzieś. Zamierzał samoistnie przyczynić się do rozwoju swojego życia. Wiedział, że nie zawsze spotka się z akceptacją. Wiedział też, że musi działać. Kolejne dni stawały się dla niego męczarnią. Pod znakiem zapytania stanął też jego przyjazd do Hogwartu na siódmy rok nauki. Chciał walczyć. Robić coś, co sprawi, że życie w świecie czarodziejów stanie się lepsze. Jedyne, co sprawiało, że jeszcze był w szkole to wsparcie przyjaciół. Dzięki nim normalnie funkcjonował. Wiedział, że może na nich liczyć. Byli jego siłą. Podporą w chwili, gdy sam już nie znajdował pozytywnych stron życia. Pomagali mu odnaleźć szczęście. Coś, czego teraz najbardziej potrzebował.
*
Na tle zachodzącego słońca rysowała się sylwetka młodego mężczyzny. Silne ramiona i mocno zarysowana linia pleców tworzyła ciekawy kontrast z prześwietlającymi ją pomarańczowymi promieniami. Obraz ten zachwycał. Szczególnie wtedy, kiedy przyjrzało się twarzy chłopaka. Przez ostatni rok bardzo się zmienił. Zmężniał i wydoroślał. Nie miał już twarzy małego chłopaczka. Nie miał zadziorności w oczach i uśmiechu bijącego z całej linii twarzy. Niezmienne zostały jego oczy. Ciemne, tajemnicze, ale z wesołymi ognikami. Te, o jakże ciepłym wyrazie, oczy nosiły w sobie znamię bólu i cierpienia. Patrzyły na świat z większą rezerwą niż dotychczas. Te oczy skryte były za szkłami okrągłych okularów. Czerń ich oprawek dodawała właścicielowi powagi i zaciętości. Był zacięty. Był buntownikiem, który próbował odnaleźć się w swojej skórze. Wiedział, że się zmienia, ale nie miał na to wpływu. Pytania, które krążyły w jego głowie, teraz malowały się na jego twarzy. Również uśmiech wciąż się nie zmieniał. Chociaż pojawiła się dużo rzadziej i przeznaczony był dla duża węższego grona odbiorców, to pozostawał niezmienny. Nazywał się James. Ostatnio pokochał chodzenie do sowiarni i wpatrywanie się w zachód słońca. Jego sylwetka zawsze pozostawała nieruchoma, jakby nie chciał zepsuć tej chwili. I rzeczywiście tak było. To był czas refleksji i przemyśleń. Jego osobista chwila samotności. Czasami, gdy miał odpowiedni nastrój, chwytał za torbę i wyciągał blok karteczek. Otwierał na pierwszej, czystej stronie i zaczynał szkicować.
Tego wieczoru przyszedł tu w konkretnym celu. Chciał uchwycić nastrój tak bliskiej sobie pory – wieczoru. Chciał zobaczyć na jego tle kogoś, z kim zapewnie nigdy tu nie przyjdzie. Pewnymi ruchami zaczął szkicować kontur twarzy. Nie musiał mieć zdjęcia – znał na pamięć każdy najmniejszy szczegół. Chciał, by dziewczyna na nim przedstawiona była kontrastem do ciepłego, zachodzącego słońca, które planował umieścić w tle. Tak więc, kiedy zaczął kreślić usta, utrzymał je w zmysłowym, spokojnym tonie. Bez cienia uśmiechu. Nos, policzki… to wszytko nie było dla niego problemem. Te zaczęły się, gdy dotarł do oczu. Wtedy zastanowił się chwilę. A potem poszedł na całość i zaczął rysować tak, jak zawsze – czyli według uczuć, które nim targały. Tak więc w szarych tęczówkach znalazła się lekka drwina, gdzieś głęboko skrywany ból, chód… ale i zabawne chochliki, które dodawały jej twarzy lekkiej zadziorności. Nad nimi zakreślił cieniutkie, delikatnie zagięte brwi. Zadowolony z wyniku przeszedł do włosów. Kilkoma, zdecydowanie poprowadzonymi kreskami nakreślił kaskadę włosów oraz grzywkę, zakrywającą czoło. Postanowił, że będą rozpuszczone, bo tak lubił ją najbardziej. Ramiona zajęły mu najmniej czasu. Był to portret od pasa wzwyż, więc chwilę uwagi poświecił na talię dziewczyny. Wygładzał delikatnie jej kształty, chcąc, by obraz pokazywał jej prawdziwa stronę. Jeśli spojrzeć na nią przez chwilę, na pewno dostrzegłoby się piękno… Ale nie tylko to zewnętrzne. Od dziewczyny na obrazku biła dziwna aura, którą zawsze wyczuwał. Która zawsze jej towarzyszyła. I, choć doskonale znał każdy kształt jej twarzy, miał wrażenie, że ona wciąż się zmienia. Tak, Alex zawsze była inna. Bardziej skryta, tajemnicza, pełna jakiejś wewnętrznej tęsknoty. Oczywiście ukrywała tę cechę. Raz za roześmianą, buntowniczą istotą ,a drugi raz za cyniczną, niepoprawną kobietą. Tą drugą odsłonę poznał stosunkowo niedawno i, szczerze mówiąc, miał jej dość. To nie była wada, ale i nie zaleta. Tęsknił za tą dziewczyną, która pamiętał. Za kimś, kogo sobie wymyślił…
Tak. Wiedział, że jego zdanie o niej nigdy nie było prawdziwe. Że to urodzony kłamczuch i cynik. Bądź, co bądź, Tiara nie myliła się, wybierając jej za dom Slytherin. Czasami zastanawiał się, dlaczego los w ten sposób sobie z niego zadrwił. Dlaczego ponownie postawiła przed nim dziewczynę, która ma go gdzieś. Która w żaden racjonalny sposób do niego nie pasuje. Wiedział, że gdyby w tej chwili zadał Lily to pytanie, zgodziłaby się. Wiedział też, że oboje poczuliby się skrzywdzeni. Choć kiedyś myślał, że to niemożliwe, teraz byli najlepszymi przyjaciółmi. I taki układ mu odpowiadał. Za to w ogóle nie pasowały mu obecne stosunki z Alexandrą. Choć szli razem na bal, nic się między nimi nie zmieniło. Wciąż się mijali, a ona wrogo na niego patrzyła. Jeśli w ogóle. Czasami żałował, że zaprosił ją w taki sposób. Ale szybko mu to przechodziło, przypominając sobie jej zachłanne wargi na swoich. Ukłucie niedosytu towarzyszyło mu do dziś. Chciał mieć ja dla siebie. Chciał wiedzieć, że ona czeka na niego. Że pragnie, by ją przytulił.
Świadomość, że tak być nie może, bardzo go bolała. Jednak dla Jamesa Pottera nie było rzeczy niemożliwych. I zamierzał sprawić, że opór Alexandry Cooney szybko zacznie słabnąć.
- No, no… nie wiedziałam, że malujesz – zanim jeszcze spojrzał na osobę stojącą za nim, przypatrzył się rysunkowi. Był skończony. Gdy rozmyślał, za plecami papierowej Alex zachodziło słońce wśród cudownej łuny, chowającej się w leśnej gęstwinie.
- Podoba się? – Zapytał się w przestrzeń, wciąż zapatrzony w dal.
- Bardzo – westchnęła, po czym dodała – „Każdy portret malowany z przejęciem jest portretem artysty, nie zaś modela. Model jest tylko pobudką, okazją. Nie jego, ale raczej siebie samego malarz ujawnia na płótnie”*
- Prosiłem o twoja opinię, Rachel. A nie cytaty tej Cot, czy jak jej tam…
- Scott. Już powiedziałam: bardzo mi się podoba. A ten cytat… pochodzi z książki o tytule „Jej portret”. Opowiada o młodym malarzu, który poszukuje idealnej modelki. W końcu uświadamia sobie, że każdą z nich może namalować tak samo, bo wszystko to, co maluje, jest jego interpretacją. I wtedy postanawia namalować portret żebraczki z Bostońskiej ulicy.
- Niech zgadnę: zakochują się w sobie i żyją długo i szczęśliwie?
- Tak. Ale malarz wraca do domu, do żony.
- Niezły z niego mąż. … - Zadrwił
- Pozwolił jej odejść. Mia była tylko żebraczką, bez rodziny i bliskich. Do Bostonu trafiła przypadkiem. Jacob był z innego świata. Lea Scott napisała jednak drugą cześć tej historii. Żona Jacoba zdradziła go z jego przyjacielem. Dowiaduję się o tym zaraz po przyjeździe. Odchodzi od niej i jedzie szukać Mii. Znajduję ją tam, gdzie zawsze – na ulicy. Ale ona nie potrafi mu przebaczyć – James słuchał tego, czując rosnącą górę w gardle. Dlaczego w jakiś pokręcony sposób widział siebie, Alex i Lily? – i wtedy on prosi ją o kolejny portret.
- Intrygujące – próbował zironizować, jednak nie bardzo mu to wyszło.
- James, „Ostatni portret” kończy się szczęśliwie. Ostatnie słowa tej książki brzmią: Zakochaj się, a każdy wszędzie, wszystkie rzeczy, wszystkie słowa oznaczać będą „miłość”. To samo dzieje się, kiedy kogoś utracisz.**
- Nie rozumiem, po co mi to opowiadasz. Nie interesują mnie te romanse…
- Rozumiesz – hardo pokręciła głową. Ciemne włosy zafalowały a w jej oczach pojawiły się groźne błyski – A Twój obrazek… jeśli jeszcze nie wiesz, co czujesz – spójrz na niego. Tam jest wszystko.
Wstała. Na sobie miał ciemnoniebieską sukienkę z bawełny. Prostą, na krótki rękawek, z jedną tylko wstążką oplatającą jej talię. Gdy chciał odejść, chwycił ją za rękę i również wstał.
- Dlaczego po każdej rozmowie z tobą czuję się jakbym złamał rękę, jednocześnie chwytając znicz i wygrywając mecz? – Rachel uśmiechnęła się lekko
- Bo zaczynam być twoją przyjaciółką…
Podskoczyli oboje, kiedy przy drzwiach rozległ się huk. Szybko włożył obrazek do teczki. Po chwil drzwi otworzyły się, a do pomieszczenia weszła rudowłosa dziewczyna. Nie była typową pięknością, ale coś w jej dziecięcej twarzy przyciągało. Miała czyste, niebieskie oczy i kilka piegów na nosie. Włosy opuściła luźno tak, że sięgały łopatek. Zaróżowione policzki i płytki, urywany oddech wskazywał to, że wbiegała po schodach. Jej koleżanka, która weszła chwilę potem, była blondynką. Włosy zaczesała w gładkiego kucyka. Od rudej była kilka centymetrów wyższa. Miał intensywnie zielone oczy i tajemniczy uśmieszek. Bez dwóch zdań można było nazwać ja piękną.
- Tu jesteś – skwitowała obecność Lei. Miała głęboki, gardłowy głos.
- Och Li, przestań! – Rudowłosa zaśmiała się. Miał wyższy głos i zdecydowanie mniej zmysłowy. Donośniejszy. Uśmiechnęła się do Pottera i wyciągnęła rękę. Zdawała mu się być sympatyczną. – Jestem Edith. Edith Rain. A ta zgrywająca niedostępną blondyna to Lilah Brown.
- James Potter.
- Tak wiem. W naszym dormitorium dużo się o tobie mówi – chłopak uniósł brew w geście zdziwienia.
- Mieszkamy z Alex i Rachel – wyjaśniła druga. Rogacz skinął głową ze zrozumieniem. Nagle go olśniło…
- Jesteś siostrą Victorii Brown?
- Tak – zdziwiła się – znasz ją?
- Przelotnie. Mieszka z moimi przyjaciółkami – Lily i Anne.
- Ze sławną Evans? No cóż nie pochwaliła się.
- Tym oto sposobem Li chce dać do zrozumienia, że nie rozmawia z Vicky – wtrąciła się Alon – no wiesz Ślizgonka i Gryfonka.
- Oryginalne połączenie – skwitował z uśmiechem.
- Tu jesteście! Szukałam was… - twarz Alexandry Conney wykrzywiła się w geście zdziwienia – witaj James.
- Cześć.
- To my będziemy się zbierać – Brown szybko zaczęła działać – Alex pamiętaj, że dzisiaj zamawiamy sukienki! – Zignorowała jej mrożące krew w żyłach spojrzenie i wyszła, zgarniając Rachel i Edith – Ciao!
- Wiec idziesz na bal? – Zapytał, ganiąc się przy okazji za takie głupie pytanie. Dlaczego przy niej zawsze robił z siebie idiotę?
- Oczywiście – odparła zdumiona – zaprosiłeś mnie. O ile można to nazwać zaproszeniem - policzki jej pociemniały, gdy przypomniała sobie, co się wtedy zdarzyło.
- No tak, ale…
- Chcesz się wycofać? – Zapytała na w pól z nadzieją, na w pół z żalem.
- Nie! - Zaprzeczył gwałtownie. Tylko zastanawiałem się, czy się pojawisz.
- Będę – odpowiedziała tylko. Spłynęła na niego fala ulgi. Wykonał w jej kierunku krok, ale ta szybko się cofnęła sie nerwowo – mimo to, niczego to nie zmienia. Przynajmniej nie między nami – szybko się odwróciła i wybiegła z Sowiarni.
Zmieni się, Alex. Zmieni.
Musi.
*
- W ogóle nie rozumiem, dlaczego wy ze sobą rozmawiacie! Przecież ją lubisz! - Emma potrząsnęła swoją ciemną główką, wznosząc oczy ku górze. Nie pierwszy raz zachowywała się doroślej, niż powinna. Roger Potter zawsze śmiał się, że praktycznie rzecz biorąc są w jednym wieku. James był wiecznym dzieckiem. Bezsprzecznie odziedziczył to po ojcu. Za to jego siostra zawsze zachowywała się poważnie. Oczywiście, śmiała się i bawiła, jak zwyczajne dziecko, ale zawsze potrafiła zrozumieć rzeczy, które inne dzieci w ogóle nie interesowały. Lubiła rozmawiać z dorosłymi. Matka często uczyła ją, jak zachowywać się ‘w towarzystwie’. Potterowie należeli do arystokracji. Byli rodziną czarodziejów, która od pokoleń zachowywała czystą krew. Nie mięli na tym punkcie obsesji – tak po prostu było. Prababcia Jamesa a także dwie jego przyszywane ciocie były mugolaczkami. A jego własna matka? Nie… nie chciał jeszcze o niej mówić. Wśród jego przyjaciół był to temat tabu. Po prostu wyczuli to, że jeszcze nie jest gotów… że po prostu nie chce o tym rozmawiać. Wciąż bolały go jej kłamstwa. Na dobrą sprawę jeszcze jej nie wybaczył. Już nie było żalu. Nie mógł całkowicie jej wyrzucić ze swojego życia. Była częścią jego samego. W dużej mierze go ukształtowała. Ilekroć spoglądał w lustro, widział odzwierciedlenie Caroline. Mięli identyczne oczy. Z koloru, jak i z tonu. Ich barwa dopasowywała się do nastroju, jednocześnie pozostając niezmienną. Jeszcze większy ból odczuwał, kiedy patrzył na siostrę. Obserwował, jak dorasta. Jak się zmienia. I wiedział, że jest już miniaturową Caroline. Emma Potter była przepiękną dziewczynką, która już zaczynała się zmieniać. Niedługo kończyła jedenaście lat. Charakter miała zmienny. Ale z wyglądu była kopią swoje matki. Bolało go to, bo wiedział, że im będzie starsza, tym bardziej ją będzie przypominać. Delikatna, odrobinę chłodna uroda, tajemnicza aura i dobrość w oczach. Taka była jego matka i taka będzie jego siostra. Gdy tak przyglądał się jej profilowi, był pewien, że tak się stanie. Właśnie teraz patrzyła na niego oczami Caroline, dużymi, podobnymi do sarny i tak niewinnymi. A jednocześnie bardzo dojrzałymi. Jak zawsze oczekiwała odpowiedzi na trudne pytanie.
- Owszem, lubię ja. I przecież idziemy razem na bal…
- No niby tak, ale… nie rozmawiacie ze sobą. Spójrz na przykład na Łapę i Cassie. Oni…
- Nie mierz wszystkiego jedną skalą, Em – przewał jej – Związki Syriusza są… inne. Tak, to chyba dobre słowo.
- Specyficzne? – pochwyciła od razu, a kiedy kiwną głowa, dodała – Ale to i tak was nie tłumaczy – zmarszczyła śmiesznie nosek, po czym zawyrokowała – Zachowujecie się jak dzieci.
- Jasne, mój ty dorosły specu od związków damsko – męskich – poczochrał jej włoski i zaśmiał się przyjacielsko.
- Nie wyśmiewaj się ze mnie – spojrzała na niego groźnie – ktoś musiał ci to powiedzieć.
- I poczułaś się w siostrzanym obowiązku, żeby mi to oznajmić – bardziej stwierdził, niż zapytał.
- Oczywiście. Kocham cię – przytuliła się do niego – dlatego chcę, żebyś znów się uśmiechał.
- Przecież się uśmiecham.
- Ale nie tak, jak kiedyś… - w jej głosie wyczuł odrobinę smutku. Pocałował ja we włoski i znów się zamyślił. Ostatnio żył jedynie dla niej. Wiedział, że w swoim krótkim życiu doznała już wiele bólu. Tak bardzo chciał zapewnić jej szczęście…
- Czy tak bardzo się zmieniłem? – Spojrzała na niego tymi sarnimi oczami. Zadał jej bardzo poważne pytanie i oczekiwał równie poważnej odpowiedzi. Chyba to właśnie było sukcesem ich braterstwa. Zawsze traktował ja jak równą. Między nimi była nie tylko miłość – było porozumienie. Dlatego rozumieli się i rozmawiali na równym poziomie. Dawali od siebie tyle, ile brali od drugiego. Tak ich wychowano, mieli trzymać się razem.
- Tak, Jim. Bardzo się zmieniłeś. Ja wiem… - zastanowiła się przez chwilę – wiem, że już nigdy nie będzie tak samo, jak kiedyś.
- Emmo, wiesz, że się staram… ja… - zabrakło mu słów. Chciał jej powiedzieć, że jest jedyną nadzieją w jego życiu. Chciał, żeby wiedziała, ile dla niego znaczy. Że jest jego małym, jasnym promyczkiem… Ale odebrało mu mowę. Mimo to wiedział, że go zrozumie. Zawsze tak było…
- Wiem, Jim. Widzę to, że się starasz. Ale… bez taty i mamy… bez dawnego ciebie… to już nigdy nie będzie to samo – zaszkliły się jej oczy. Przytulił ja mocno.
- Oni zawsze będą między nami. Zawsze będą nas strzegli. Wiesz o tym, prawda?
- Wiem. Ale i tak mi ich brakuje…
- Chciałbym ci powiedzieć, że to się zmieni, ale… nie lubisz jak kłamię. I nie chce wciskać ci jakiegoś kitu. Nie powiem ci też, jak sobie z tym poradzić… bo zwyczajnie nie wiem – znów ucałował jej włoski. Siedzieli tak, przytulenie do siebie w pustym dormitorium. Byli rodziną. I taka atmosfera panowała w pomieszczeniu. Tworzyli zgrany duet, który miał w tej chwili pozostać maleńką rodzinką. Nie mięli złudzeń – skazani byli jedynie na siebie. Potterowie rozproszeni byli po całym świecie. Nie mięli z nimi odpowiedniego kontaktu. W sumie nie był im potrzebny. Chcieli mieć siebie. I cieszyli się, że na razie było im to dane.
- James, jesteś tu? – Dorcas weszła do pokoju i z czułością spojrzała na malujący się obrazek. Byli sobie niesamowicie bliscy i widać to było na pierwszy rzut oka. Kochała ich za to. Za ich szczerość w oddawaniu sobie uczuć. Za to, ze Potter nie zachowywał się, jak przeciętny nastolatek. Nie wstydził się, że ma młodszą siostrę, ale jeszcze bardziej podkreślał ich więź. Zawsze tak było…
- Jak widać – uśmiechnął się. Cassie odwzajemniła uśmiech i podeszła do nich.
- Emmo, obiecałaś pójść z Syriuszem do Hagrida – spojrzała na nią wymownie. Westchnęła, dobrze zdając sobie sprawę, że chcą się jej pozbyć. Ale i tak wstała i lekkim krokiem podbiegła do drzwi. Uwielbiała wizyty u gajowego.
- Tylko niczego nie jedz! – zawołał za nią brat, ale wątpiła, czy go usłyszała. Potem przeniósł wzrok na przyjaciółkę – Cos się stało?
- Beth przyniosła paczkę – podała mu niewielki, prostokątny pakunek.
- Książka? – Zapytał się sam siebie, po dokładnych oględzinach.
- Nie otworzysz? – Zapytała z niewinną minką.
- Jeśli jest to książka, to… znaczy, że huncwoci postanowili zrobić kawał huncwotowi.
- Otwórz, a się przekonasz. Zresztą oni zrobiliby cos bardziej… spektakularnego. – mimo to, chłopak spojrzał na paczuszkę bardzo nieufnie. Sięgnął po różdżkę, ale nie byłby sobą, gdyby nie otworzył jej. Delikatnie rozerwał papier. Na karmazynową pościel faktycznie opadła książką. Dość cienka, oprawiona w brązową skórę. Na samym środku, złotą nicią wyszyty był klucz. Symbol tajemniczości, nowych dróg, przejścia…
- Wygląda jak dziennik… - Cassie opuszkiem palca obrysowała złoty klucz. Potter otworzył książeczkę na pierwszej lepszej stronie i otworzył szeroko oczy. Zamurowało go.
- Bo to jest dziennik. Pisany przez moja matkę.
Meadowes spojrzała na niego niepewnie. Jakby ze strachem. Ona również zadawała sobie sprawę z tego, że chłopak nie chciał poruszać tematu pani Potter. Teraz, gdy patrzyła, jak jego twarz blednie, wystraszyła się, że sytuacja sprzed kilku tygodni morze się powtórzyć. Że Rogacz znów zamknie się w sobie.
- James…? – Spytała delikatnie, wyrywając go z dziwnego transu, w którym się pogrążył. Ten tylko spojrzała na nią. Po raz kolejny nie potrafiła zrozumieć, jak wiele jeszcze bólu pomieszczą jego oczy. I jego serce, które przecież dopiero składali w całość. Spuściła wzrok, bojąc się tego, że on zaraz wybuchnie. I wtedy zobaczyła kawałek drogiego pergaminu. Złożony był na pół. Podniosła go i podał przyjacielowi.
- Jest jeszcze to – Rogacz westchnął głęboko i otworzył kartkę. Spojrzał na sam dół i odczytał podpis.
- To od ciotki Carter – powiedział zdziwiony. Cassie podniosła ciemną brew do góry.
- Tej, która jest archeologiem?
- Tak… - znów westchnął, po czym zaczął czytać. Głośno. Wiedział, że z Dorcas może podzielić się treścią listu. Poza tym nie chciał… nie potrafił przeczytać tego w samotności. Nie zniósłby tego.
James,
zapewnie dziwi Cię mój list. Uznałam jednak, że jestem Ci coś winna. Na wstępie powiem, że nie czytałam tego dziennika. To nie jest moja sprawa. Uważam, że jesteś jedyną osobą, która ma prawo go przeczytać. Wraz z Emmą, jeśli uznasz to za stosowne.
W gwoli wyjaśnienie – znalazłam ten dziennik u was w domu. W sypialni Twoich rodziców. Mama prosiła mnie o spakowanie rzeczy Rogera i Caroline. Uważała, że tak będzie najlepiej. Proszę, nie mniej jej tego za złe.
Chciałam Cię również przeprosić. Za to, że nie było mnie, gdy leżałeś w szpitalu. I tu chyba dochodzimy do sedna mojej wiadomości. Chciałabym się z Tobą spotkać, póki jestem w Londynie. Kiedy masz najbliższe wyjście do Hogsmade? Jeśli się zgodzisz, dostosuję się. Jeśli nie – zrozumiem.
Carter.
- Kiedy mamy to wyjście?
- Osiem dni po balu. Pójdziesz?
James raz jeszcze spojrzał na ładny, elegancki pergamin i zamyślił się chwilę. W głowie przeanalizował wszystkie za i przeciw. Nie był pewny, czy dobrze robi. Ale ciekawość zwyciężyła.
- Pójdę.
*
Ana biegła w stronę biblioteki. Jej krótkie, blond włosy falowały przy każdym podskoku. Pędziła tak, ponieważ bała się, że za chwilę stchórzy. W końcu jednak podjęła decyzję i nie zamierzała jej cofać. Nie teraz.
- Remus! – Krzyknęła, gdy tylko wybiegła zza zakrętu. Chłopak właśnie wychodził z biblioteki z dwoma, opasłymi tomami. Zmierzał w przeciwnym kierunku, ale słysząc ją, zatrzymał się i zawrócił.
- Ana! – sparodiował ją, uśmiechając się wesoło.
- Miałam nadzieję, że jeszcze cię złapię… - wysapała, próbując powstrzymać urywany oddech.
- Udało ci się… - uśmiechnął się rozbrajająco, a jej serce zamarło na chwilę, po czym zaczęło bić z podwójna prędkością – A szukasz mnie w jakiejś konkretnej sprawie?
- Bardzo konkretnej. Wiem, że zostało już mało czasu, ale… pomyślałam, że moglibyśmy pójść razem na ten bal. – zawahała się, gdy zobaczyła zmartwienie na jego twarzy.
- Wiesz Ann… - nie spodobał jej się ton, jakim zaczął, dlatego od razu mu przerwała.
- Jeśli nie chcesz, to…
- Nie chodzi o to, że nie chcę, ale… już mnie ktoś zaprosił.
Zamurowało ją. Dlaczego wcześniej nie pomyślała, że jest już za późno? Dlaczego, jak ostatnia idiotka, liczyła na to, że on na nią poczeka? Przecież należał do Huncwotów, był mądry, przystojny. Zawsze można było z nim miło spędzić czas.
- Och… aha.
- Naprawdę mi przykro, ale no wiesz… nie chce jej odmawiać tylko dlatego, że się przyjaźnimy…
- Jasne. Nie ma sprawy – doskonale wiedziała, że uśmiech na jej twarzy był sztuczny. Ale nic nie mogła na to na poradzić. Czuła się oszukana. Ostatnie tygodnie były czymś wspaniałym. Miała wrażenie, że ten bal będzie jedynie początkiem końca. Końca zwykłej znajomości. Jednak myliła się.
nie chce jej odmawiać tylko dlatego, że się przyjaźnimy…
tylko się przyjaźnimy
Pożegnała się grzecznie i odeszła. Wiedziała, że chciał ją zatrzymać, lecz wtedy przyspieszyła. Nie chciała jego litości. Miała dość rozczarowań przez swoją naiwność. Zawsze wierzyła w głupie i niedorzecznie rzeczy. Kto dał jej podstawy sadzić, że ona również nie jest mu obojętna?
Jak to, kto?
On sam! Każdym uśmiechem skierowanym do niej, każdym życzliwym słowem. Każdym spacerem tylko we dwoje. Ani z Lily, ani z Dorcas nie był tak blisko. Nie może ‘blisko’ to nie to słowo. Ale zdawać by się mogło, że to właśnie nią, Aną, pragnął być. Zresztą Lily również to zauważyła. Sama podpowiedziała jej, żeby wreszcie się odważyła i go zaprosiła. Zawiodła się. Na nim i na sobie.
*
Czternasty luty zapowiadał się wyjątkowo pięknie. Śnieg okrywał puchową kołderką całe błonia oraz zamek. Jednak mało kto przejmował się pogoda na zewnątrz. Chyba tylko dlatego, że w Hogwarcie wrzało. Dumbledore dobrze wiedział, że uroczystość Walentynowa będzie wyjątkową okazją do rozerwania się przypomnienia o przyjemnych rzeczach. James Potter również tak uważał. Chyba dawno nie cieszył się już na taką imprezę.
- Eh… człowiek na prawo i lewo rozpowiada, że ma dziewczynę i to i tak nie daje rezultatów. Przecież ja i Cass się nie ukrywamy!
- Co cię tak bulwersuje, Syriuszu? – Remus uśmiechnął się z irytacją, próbując dostać się do swojej szafy.
- Spójrz na to – wskazał na stos różowych karteczek i skrzywił się z niesmakiem – czterdzieści siedem! W zeszłym roku było ze trzy tuziny… a teraz? Czy to tych pustych lasek nie dociera, że mam dziewczynę?
- Kojarzą, ale „nie potrafią o tobie zapomnieć i liczą, że wreszcie otrząśniesz się i zrozumiesz, ze to jedna z nich jest ta jedyną…” bla bla bla… - James zaczął cytować słowa z wyjątkowo czerwonego serduszka – uu! Ta jest wyjątkowo pikantna! Auć! – Krzyknął, gdy puchaty, pluszowy piesek opadł bezceremonialnie na jego głowę. Zwariowałeś?
- Jakbyś nie wiedział – Syriusz zamyślił się. Po chwili na jego twarzy pojawił się sprytny, szelmowski uśmieszek – Pochwal się, ile ty dostałeś…
- Kartek? Jakieś dwa tuziny – a kiedy tamten uśmiechnął się z zadowoleniem, dodał – plusk kilka prezentów i jedenaście różnych opakować czekoladek.
- Założę się, że połowa ma w sobie eliksir miłosny od Zonka... – Lunatyk sceptycznie podszedł so sprawy, wciąż zawzięcie przekopując szafę.
- I jak tak myślę – James posmutniał – a szkoda… tyle słodyczy się zmarnuje…
- Zwariowałeś? Jak można zmarnować słodycze? – Peter, który właśnie wszedł do dormitorium, aż przystanął z wrażenia.
- Glizdogonie, wiemy, że zjadłbyś wszystko, co ma w sobie odrobinę cukru… ale te eliksiry od Zonka to podroby. Kto wie, jakie mają skutki uboczne? Na przykład poma…
- Daruj sobie, Luniek – Łapa lekceważąco wzruszył ręką – co ty, na Merlina wyprawiasz?
- Zgaduję, że Remus, jako jedyny mądry w tym dormitorium, zamierza nie spóźnić się na bal – odezwała się groźnie Dorcas, która przysłuchiwała się ich rozmowie z łazienki. Teraz wyszła, ubrana w ręcznik i zaczęła się rozglądać po pomieszczeniu. Wreszcie uśmiechnęła się triumfalnie z głośnym ‘ha!” i podeszła do zamieszonej na krześle ogromnej torby.
- A co ty tam masz?
- Sukienkę.
- Cass, do balu aż cztery godziny!
- Tylko cztery godziny – podkreśliła – a, jeśli się spóźnisz, to przysięgam, że będziesz tego żałował. A, Jim! Emma kazała przekazać, że już poleciała do Hogrida. Pa! I ulotniła się w zadziwiającym tępię.
- Acha! – Lupin nareszcie odszukał swoją muszkę. Uśmiechnął się z zadowoleniem, odgarnął jasną grzywkę, która opadła mu na oczy i zamknął się w łazience.
- Lunio, podobno Ana cię zaprosiła! – James już nie mógł się powstrzymać
- Skąd wiesz? - Dobiegł ich głos zza drzwi.
- Od Lily. W końcu idą razem. Swoja drogą wiele dziewczyn postanowiło, że nie będą nikogo zapraszać… W sumie idą tylko pary i znajomi.
- A ty niby skąd to wiesz? – Peter zachłysnął się powietrzem.
- Dzięki logice. Lily i Ann idą razem, bo Hestia kogoś zaprosiła. Nadiya ofukała mnie za myśl, ze w ogóle mogłaby łazić za kimś i zapraszać na bal. Idzie na niego z Rachel, która z kolei ma jakąś facetową fobię. Ona po prostu ich nie lubi – zamyślił się – z nimi Idą też te dwie z ich dormitorium. Edith, ta ruda, stwierdziła, że woli iść z kumpelami.
- A ta olśniewająca, zimna blondynka?
- Lilah? Idzie z nimi.
- Przecież, kto, jak kto, ale ona lubi w chłopkach przebierać – Black zdziwił się.
- Ale ma ich gdzieś. No, ale się rozgadałem… ale chodziło mi o to, dlaczego nie przyjąłeś zaproszenia Any, Lunatyku? Myślałem, że ja lubisz… - dodał z lekka oskarżycielskim tonem.
- Bo lubię. Ale już mnie ktoś zaprosił.
- Domyśliłem się – dodał z miną pod tytułem „głupi nie jestem”, której, rzec jasna, blondyn nie mógł widzieć – nie wiem tylko, dlaczego nie spławiłeś tamtej. Przecież między tobą i Ann… no coś ten teges…
- Ten teges? Potter coś ty, dziecko? – Black sugestywnie uniósł brwi – kiedy jesteście obok siebie, to aż iskrzy!
- Zdaje wam się – skwitował Lupin – Lubię ją, ale zawsze byłą tylko przyjaciółką. A Grace…
- Grace? Czy to aby nie ta oszałamiająca, farbowana blondynka której poziom IQ jest tak niski…
- Nie, Łapo. Chodziło mi o Grace Loster. Krukonkę z naszego roku.
- Kojarzę ją – Potter zmarszczył brwi – wygląda sympatycznie.
- Ja też tak uważam – odpowiedział mu sam zainteresowany, wychodząc z łazienki. Czarnowłosy natychmiast wbiegł do niej, zatrzaskując drzwi, krzycząc tylko, że mnie może się spóźnić.
- A ten jak zawsze próbuje udowodnić coś dziewczynie – jego brat spojrzał z uśmiechem na drzwi.
- Uroki zakochania… - blondyn również się uśmiechnął.
- Myślicie, że to się kiedyś skończy? – Peter wbił wzrok w sufit.
- Nie ma mowy – wyszeptał Remus.
- Wiecie co? – czarnowłosy spróbował skutecznie zwrócić na sobie uwagę, jednocześnie mówić cicho, by ich przyjaciel go nie usłyszał – Polubiłem Evans, ale… chyba dobrze jest, że są tylko przyjaciółmi.
- Również tak myślę.
- I ja.
- A co do Alex – kontynuował tamten – pożyjemy, zobaczymy.
*
- Powinnaś po prostu dobrze się bawić – Lily spojrzała na swoją przyjaciółkę. Tamta westchnęła smutno. Ubrana była w szarą, delikatną sukienkę, która idealnie podkreślała jej figurę. Wyglądała tak, jakby była tkana z nici pajęczyny oraz mgły. Długie rękawy ciasno przylegały do rąk, po czym zmieniały się w mozaikę falbanek okrywających mały biust Any. Cieniuteńka, szara wstążka oplątała ciało dokładnie pod nim. Reszta tkaniny wylewała się jednym strumieniem, opadając na biodra blondynki, a kończąc na łydkach. Delikatny makijaż oraz krótkie włosy wyprostowane „na bombkę” tylko dodawały jej uroku.
- Łatwo ci mówić. – mruknęła w odpowiedzi.
- Naprawdę? - rude brwi powędrowały w górę, zlewając się z kaskadą rdzawych loków, próbujących wyrwać się z wysokiego koka. Jeden, samotny pukiel wydostał się z węzła i z gracją opadłą na bladą szyję dziewczyny. Ona również postawiła na dziewczęce falbanki. Tyle, że u niej to dół kreacji składał się z marszczonych, zwiewnych skrawków materiału. Talia natomiast była ciasno opięta jedwabnym materiałem, który marszczył się przy rękawkach. Kolor kreacji idealnie pasował do barwy oczu dziewczyny. Jasnozielony, delikatny i niepowtarzalny. Czuła się wyjątkowo dobrze w tym ubraniu.
- Oj, przepraszam Lil. Zapomniałam. Po prostu ty i James już jakoś tak wryliście mi się w pamięć.. no, jako przyjaciele… - dokończyła kulawo.
- Jesteśmy przyjaciółmi – westchnęła. Usiadła na łóżku Tofty. Trwały w tym milczeniu jeszcze chwilę, czując, że tego właśnie im trzeba.
- Jakie to dziwne – odezwała się Ann po kilkunastu minutach – Obie jesteśmy zakochane w Huncwocie, ale możemy liczyć tylko na przyjaźń. Dodatkowo będziemy musiały się patrzeć, jak wspaniale bawią się w towarzystwie swoich dziewczyn.
*
Dokładnie w tej samej chwili w dziewczęcym dormitorium w Slytherinie panowała dużo weselsza i bardziej nerwowa atmosfera. Cztery śliczne dziewczyny szykowały się na Biały Bal. Chociaż, gdyby którakolwiek z nich usłyszała przymiotnik „śliczna” połączony z jej imieniem byłaby zła. O tak, to była cecha, która łączyła je wszystkie. Niezależność. Każda z nich chciała być twardą, niezależną, młodą kobietą i każda nią była. Zdawały sobie sprawę, że dorastają, dlatego poważnie myślały o przyszłości. Bawiły się, ograniczając jednak tę zabawę. Były niewiarygodnie różne, ale razem, od niedawna tworzyły zgrany zespół. Zmysłowa, opanowana Lilah; roztrzepana, wesoła Edith; tajemnicza, małomówna Rachel oraz delikatna, niezrównoważona Alexandra.
- Ja się poddaję – Alex opadła na łóżko, zrezygnowana.
- A to niby, czemu? – Zapytała zdziwiona Edith.
- To wciąż nie jest to – odpowiedziała, patrząc na swoje odbicie. Miała sukienkę w stylu Marilyn Monroe. Śnieżna biel idealnie pasowała do jej urody. Delikatnie lejący materiał opinający okrągłe piersi kończył się na plecach, zawiązany w małą kokardkę. Cieniutki pas jedwabiu przylegał do jej brzucha i pleców, marszcząc się w pasie i rozchodząc wzdłuż linii bioder. Pryz każdym ruchu poły materiału delikatnie opatulały jej uda. Sukienka sięgała kolan, ukazując jej szczupłe, długie nogi. Założyła perłowe buty na naprawdę wysokim obcasie. To jednak nie było jej problemem. Makijaż również jej odpowiadał. Jedynym słabym punktem były włosy. W tej chwili były poskręcane w wytworne spiralki – wyglądam jak pudel!
- Bardzo ładny pudel… - wtrąciła za śmiechem Edith.
- Ale to nie jest to – głos Lei doszedł je gdzieś zza kotary lóżka.
- Zgadzam się – Brown zmarszczyła nos – ale nie byłabym sobą, gdybym czegoś nie wymyśliła. Masz go całkowicie zaszokować.
- Mam pomysł – całkowicie go zaszokuję, jeśli w ogóle nie przyjdę.
- Bzdury gadasz! – fuknęła blondynka – dzisiaj masz wyglądać lepiej ode mnie!
Trzy paru oczu spojrzały na nią ze zdziwieniem. Nie od dziś wiadomo było, że Lilah ma hopla na swoim wyglądzie. Każdy szczegół musiał być dopracowany. Dziś również wyglądała olśniewająco. Założyła beżową, koronkową sukienkę, która idealnie opinała jej szczupłe ciało. Na ramionach materiał rozszerzał się, luźno opadając w dół. Włosy upięła w elegancki węzeł, wpinając w niego biały kwiat róży.
- W takim razie chyba nie mam wyboru – Cooney uśmiechnęła się smutno.
- Ej! Co to za mina?
- Trochę się boję – wyznała cicho.
- I dobrze! – Edith roześmiała się szczerze, po czym różdżką zaczęła prostować jej włosy – Ale pamiętaj, ten plan jest idealny.
- Zbrodnia doskonała? – Rachel mruknęła z kąta.
- Ha, ha… bardzo śmieszne Lea…- rudowłosa jak zawsze odpowiadała z uśmiechem - Al, pamiętaj, że nasz plan ma tylko początek. Końcówkę zawsze możesz zmienić.
- Jasne, ona to wie. A teraz dajcie mojemu pomysłowi ujrzeć światło dzienne – Brown groźnie zmarszczyła brwi.
- Oj! Który to z kolei? – Alex odchyliła głowę do tyłu, zaśmiewając się z miny przyjaciółki.
- Któryś – odpowiedziała wyniośle, po czym tym samym tonem wydała następną komendę – przedłuż jej włosy!
- Po co?
- Zobaczysz.
Dwie godziny później wszystkie były już gotowe. Jasne włosy Alexandry zaplatane były w warkocz oplatający jej głowę. Z lewej strony opadały gładko na ramię, przeplatane srebrną nicią. Wyglądała oszałamiająco.
Rachel postawiła na zwykły dla siebie, poważny styl. Granatowa sukienka była wyjątkowo elegancka. Długie rękawy kończyły się złotą koronką. Dokładnie taką samą, z jakiej uszyta była spódnica jej kreacji. Ciemne rajstopy i duże, wiszące kolczyki podkreślały krój stroju. Włosy wyprostowała różdżką i pozwoliła swobodnie opaść.
Edith założyła fioletowy gorset wyszywany czarnymi nićmi. Do tego falbaniastą spódnicę, która wiła się, okrywając jej szczupłe uda. Sukienka byłą tak samo oryginalna, jak jej właścicielka.
Wszystkie razem wyglądały olśniewająco. Niczym cztery boginie.
- Gotowe? – Nadiya wsunęła się do środka. Na sobie miała długą sukienkę, do złudzenia przypominającą czerwone kimono. Włosy spięła w tradycyjny, chiński węzeł. Trzeba było przyznać, ze całość prezentowała się bardzo dobrze.
- Tak.
- Alex? A co ty tu jeszcze robisz? Leć, bo James będzie czekał!
- I niech czeka – warknęła, ale posłusznie wstała.
*
Syriusz Black był wyjątkowo zniecierpliwiony. Bębnił palcami o blat stołu, mrużąc oczy. Nie lubił czekać. To nie leżało w jego naturze. Był niespokojnym duchem, który musiał podróżować. Stanie w miejscu było nudne i bezsensowne – to jego dewiza. Dlaczego więc teraz godził się na to czekanie? Powód był prosty. A ten powód miał długie, opalone nogi, zgrabną sylwetkę i uroczy dołeczek w policzku. Ten powód potrafił go oczarować, sprawić, że zapominał, gdzie się znajduje. Jak teraz. Gdy tylko zaczęła schodzić ze schodów, wszystkie oczy w Pokoju Wspólnym powędrowały w jej kierunku. Hebanowe włosy opadały prostą falą na jej zgrabne ramiona. Przepasane były jedynie lazurową, szeroką opaską. Wiedział, że rozpuściła je dla niego. Uwielbiał je w takim stanie, ale dla dziewczyny była to fryzura wielce niepraktyczna. Teraz uśmiechała się lekko, kierując ten śliczny uśmiech ku czarnowłosemu huncwotowi. Gdy szła, sukienka zafalowała lekko. Wyglądała fantastycznie. Ubrała kreację, której kloszowaty dół sięgał kolan. Góra natomiast marszczyła się na piesiach, zachodząc na wąziutki, czarny pasek pod nimi. Lazurowy materiał idealnie przylegał od całego jej ciała.
- Długo czekasz? – Zapytała z kokieteryjnym uśmieszkiem
- Chwilę. Pięknie wyglądasz, Cassie – dziewczyna spojrzała na niego zdumiona i, chcąc, nie chcąc, zarumieniła się. Black, bowiem, nie był osobą, która prawi komplementy od tak sobie. Nie uważał, żeby było to konieczne. Tym bardziej, że nie miał w zwyczaju okłamywać kogoś tylko dlatego, by poprawić mu humor. Pamiętała, jak na samy początku ich związku postanowiła zrobić mały eksperyment i pomalowała się ostrzej niż zazwyczaj. Zanim jednak wyszła z ich dormitorium, Syriusz wpadł do niego i aż zatrzymał się zdumiony. Do dziś pamiętała tej jego krzyk „Coś ty, do jasnej cholery, ze sobą zrobiła?!” Po czym ze stoickim spokojem oznajmił, że nigdzie jej tak nie wypuści. To nauczyło ją, że każdy, tak rzadko wypowiedziany komplement jest szczery.
- Dziękuję. Ty też wyglądasz nie najgorzej.
- Nie najgorzej? Oj skarbie, bo moje ego poczucie się urażone.
- Twojemu ego nic nie grozi, zapewniam cię – zaśmiała się, po czym ruszyła w stronę przejścia pod portretem. Black ruszyła za nią, zastanawiając się, kiedy tak naprawdę wpadł po uszy.
*
Wyglądała jak słońce. Żółta sukienka trzyma się na dwóch, cieniuteńkich ramiączkach. Na plisowany dół musiało pójść, co najmniej, dwa metry intensywnie żółtego materiału. Włosy spięła w luźny kok, wpinając w niego małą kokardkę. Uśmiechała się promiennie. Okręciła się z zadowoleniem i zapytała:
- I jak? Może być?
- Pewnie. Wyglądasz ślicznie – Remus pomyślał, że opłacało się czekać na nią te parę chwil pod wejściem do solanu Krukonów. Szczególnie wtedy, gdy na bladych policzkach pojawił się rumieniec. Ruszyli w ciszy. Nie było jednak ona niezręczna czy niekomfortowa.
- Lubisz takie bale? – Grace spojrzał na niego spod kaskady ciemnych rzęs.
- Szczerze? Nie bardzo.
- Dlaczego?
- No wiesz. Wizerunek kujona nie pasuje do balu – uśmiechnął się.
- Wole określenie: mózgowiec. Lub ponadprzeciętnie inteligentna osoba. A teraz zdradź mi prawdę, dlaczego nie przepadasz za balami?
- Nie mogę ci powiedzieć.
- Dlaczego?
- Bo mi uciekniesz.
- Słucham? – Zaśmiała się, zdumiona…
- No bo ja… - zawiesił dramatycznie głos – jestem beznadziejnie słabym tancerzem.
- No cóż, Remusie – uśmiechnęła się promiennie – mamy cały bal, by odrobinę cię poduczyć – wzięła go pod ramię i ruszyli w stronę Wielkiej Sali. W głowie Lupina pojawiła się myśl, że jego imię pięknie brzmi w jej ustach.
*
Zapukał do drewnianych drzwi. Serce waliło mu, ale starał się trzymać dzielnie. Miał wielką nadzieję, że dziewczyna nie chciała zrobić sobie niego żartu i wystawić go. Bał się tego. Naprawdę bał się.
- Już idę! – Dobiegł go delikatny głos zza drzwi – Możesz wejść!
I wszedł. Blunt wiedziała, że jako huncwot znalazł sposób, ażeby wchodzić do damskich dormitorium. Zamarł z lekko otwartą buzią. Stała do niego tyłem. Jednak odbijała się w wielkim lustrze. Najpierw zobaczył bladoróżowa plamę. Oczywiście była to sukienka dziewczyny. Nie lubił tego koloru. Musiał jednak przyznać, że było jej w nim wyjątkowo ładnie. Sukienka była prosto skrojona. Bez zbędnych ozdobników, na grubych ramiączkach. Ładnie podkreślała talie dziewczyny i wydłużała nogi. W lekkim obcasie byli sobie równi wzrostem. Potem zobaczył jej uśmiech. Szczery uśmiech.
Na prawdę cieszyła się, że go widzi.
- Cześć – odwróciła się.
- Cześć – przełknął ślinę, gdy podeszła – ładnie wyglądasz – wydusił.
- Naprawdę?
- Tak – przeklął w duchu swoją nieśmiałość, kiedy uradowana dziewczyna zarzuciła mu ręce na szyję. Zdążył już się zorientować, że jest wyjątkowo bezpośrednią osobą. Kiedy jednak poczuł jej zapach, nie zastanawiał się długo. Odsunął ją na chwilę od siebie, spojrzał w oczy i szybko przycisnął usta do jej warg. Kelly stała chwilę, zaszokowana. A on był coraz bardziej zdenerwowany. Gdy miał się od niej odsunąć, rozchyliła wargi i oddała pocałunek. Ze szczęści aż poskoczyła, zanurzając ręce w jego płowych włosach. Gdy wreszcie się od siebie oderwali, byli zdyszani, ale szczęśliwi. Szkarłatne rumieńce wykwitły na policzkach zarówno Petera, jak i Kelly. Spojrzeli sobie w oczy, po czym szybko spuścili wzrok, śmiejąc się nerwowo.
- To idziemy? – Pettigrew zebrał się na odwagę.
- Jasne – czy mu się zdawało, czy jej głos był jakby wyższy? – Uwielbiam tańczyć! A ty?
- Bez większego entuzjazmu – odpowiedział szczerze.
- Och… W takim razie nie musimy…
- Jak to nie? Przecież idziemy a bal! – Uśmiechnął się serdecznie i wziął ja za rękę. W duchu dziękował matce za lekcje tańca w dzieciństwie. Oczywiście Bastian Pettigrew śmiał się z tego, ale mama nie dawała za wygraną. Uważała, że kiedyś mu się to przyda. I miała rację. Ponieważ on, Peter, umiał tańczyć. I to całkiem dobrze.
*
Ze wszystkich Huncwotów to James Potter był najbardziej zdenerwowany. Jednak nie ma się czemu dziwić, jako iż to on miał najtrudniejszą pod względem charakteru partnerkę. Jeden Merlin raczy wiedzieć, co ona wymyśliła. Teraz biegł, gdyż był spóźniony. Specjalnie wyszedł wcześniej, żeby mieć czas, ale stary Filch jak zawsze musiał go zatrzymać! Wymyślił sobie, że bukiecik, który trzymał w rękach, to jakieś czarno magiczny przedmiot. W skutek czego trafił do gabinetu profesor McGonagall. Opiekunka Gryfonów była wielce poirytowana…
… - Potter, czy nawet w dzień Białego Balu nie możesz zachować się przyzwoicie? – Warknęła wciekła Minerwa.
- Kiedy ja nic nie zrobiłem! – Bronił się
- Od lat to samo… - westchnęła – no dobrze. Co tym razem, Potter?
- To – wyciągnął ręce z bukiecikiem białych stokrotek.
- Nie rób ze mnie idiotki!
- Nie robię. Filch uważa, że to jest nasączone czarną magią.
- Cóż to za głupie żarty?
- To nie są żarty! – Wzburzył się – naprawdę, pani profesor. Ktoś na mnie czeka, wiec nie mam na nic czasu. Proszę mi wlepić szlaban czy coś i pozwolić iść.
- Za co miałabym cię karać? Za stokrotki? Nie obrażaj mojej inteligencji! A teraz idź, bo panna Cooney będzie się niecierpliwić...
Wciąż był zaszokowany tą rozmową. Na prawdę nie spodziewał się, że…
- Spóźniłeś się – ostry głos wyrwał go z zadumy. Nie mógł wiedzieć, że Alex była kłębkiem nerwów, od kiedy w jej głowie pojawiła się myśl, że mógł ją wystawić. James natomiast, gdy tylko ją zobaczył, zaniemówił. Wyglądała jak anioł. I, choć wiedział, że charakter ma iście diabelski, to było jedyne skojarzenie, jakie mu do głowy wpadło. Przepiękny anioł. Cała w bieli, z jasnymi włosami, skórą i oczami.
- Przepraszam, ale byłem u McGonagall… To nie to, co myślisz! – Dodał szybko, widząc jej groźną minę.
- Wiesz, Potter… zazwyczaj, gdy ktoś coś takiego mówi, to oznacza dokładnie to! – Warknęła poirytowana.
- No niby tak, ale… - i opowiedział jej całą historię. Gdy zakończył, dodał – a właśnie, to dla ciebie! – Dopiero, gdy wyciągnął rękę, zdał sobie sprawę, że stokrotki zaczęły skłaniać swoje główki ku ziemi. Blondynka popatrzyła na ten mizerny bukiet i chwyciła go w swoją dłoń. Gdy podeszła, poczuł cytrusowy zapach jej perfum. Poczuł, jak przyjemna fala ciepła rozchodzi się wzdłuż jego ciała. Ta fala wzmogła się jeszcze, gdy Alex, patrząc mu w oczy, roześmiała się.
- Można by rzec, że to żałosne… - westchnęła i przytkała nosek to białych płatków – To urocze, James. Dziękuję. – Podeszła i pocałowała go w policzek, wciąż uśmiechając się szeroko. Odwzajemnił uśmiech.
- To idzie…? – zamilkła, gdy zobaczyła niebezpieczny błysk w brązowych oczach chłopaka – Co ty… Aaa! – Krzyknęła, śmiejąc się jednocześnie, gdy załapał ją w tali i okręcił wokół własnej osi.
- Przyznaj, martwiłaś się, że nie przyjdę… - ponad ramieniem wyszeptał jej prosto do ucha. Zadrżała. Ale nawet, jeśli to zauważył, nie dał tego po sobie poznać.
- Może troszeczkę… - wyszeptała. Odwrócił ją ku sobie.
- Właśnie dałaś mi podstawy do myślenia, że jednak odrobinkę ci na mnie zależy – uśmiechnął się po swojemu. Z tą odrobiną bezczelności.
- Byłeś moją pierwszą miłością. Siła rzeczy, nie mogę cię zapomnieć – uśmiechnęła się, ale wyczuł w tym jakąś sztuczność.
Byłeś…
Jedno słowo, a wciąż przezierało się w jego głowie. Postanowił za wszelką cenę sprawić, żeby ‘byłeś’ zamieniło się w ‘jesteś”.
*
Spokojne, jazzowe dźwięki rozchodziły się po pięknie przystrojonej Wielkiej Sali. Cztery duże stoły zastąpiono kilkoma mniejszymi, poustawianymi pod ścianą. Pomieszczeni urządzone było z klasą. Oczywiście królowała czerwień. Nie obyło się bez walentynkowych, kiczowatych ozdóbek, jak tanie podroby zaczarowanych Amorów. Uczniowie czterech domów stali się bezimiennym, jednym, kolorowym tłumem. Bez tożsamości, przynależności i uprzedzeń. Każdy bawił się z każdym. Zaczarowany Duet po raz enty śpiewał tę samą melodię. Wyli przy tym niesamowicie. Powolna, nieszczęśliwa melodia snuła się niczym dym wokół tańczących par. Ciało stykało się z ciałem. Serce biło przy sercu. Słowa zlewały się bezkształtne obrazy. Zakochane pary przytulały się, szeptały sobie czułe słówka. Wśród tłumu zobaczył Dorcas i Syriusza, ciasno splecionych ze sobą. Mimo to, tańczyli z gracją. Dziewczyna położyła Łapie głowę na ramię, a ten uśmiechał się błogo. Rogacz znał go na tyle, by wiedzieć, że jeszcze nie zdał sobie sprawy z tego, że jest zakochany. Dalej Peter wywijał na parkiecie z koleżanką Nadii. Z tego, co pamiętał, nazywała się Kelly. Tańczyli na samym środku. James musiał przyznać, że nie spodziewał się, iż Glizdogon potrafi tak dobrze tańczyć. Dalej, jego ostatni przyjaciel sunął po parkiecie z brązowowłosą Grace. Nigdy nie zaprzyjaźnił się z tą dziewczyną, ponieważ była to rywalka Lily. Obie Prefekci swoich domów, obie najlepsze uczennice klasowe. Zastanawiał się, co Evans powie, na te schadzki Lunatyka z Loster. Cóż… zachwycona nie będzie. Szczególnie, jeśli wziąć pod uwagę, że kandydatką do serca Lupina była również Ana. Potterowi obojętne było, która z nich zdoła roztopić zaporę jego przyjaciela. Obie były w niego wpatrzone. Ale niech jego serce wybiera. W tej chwili brunetka zaśmiała się i pokręciła głową, co blondyn skwitował tylko skinieniem. Jeszcze piętnaście minut temu i on wirował na ty parkiecie. Poświecił jeden taniec każdej przyjaciółce. Dziewczyn z tak zwanego fun clubu nie przyjmował. Natomiast zdecydowaną większość czasu spędził ze swoją partnerką.
- Choć! – Chwycił ją za rękę i ruszył w stronę grupki tańczących uczniów.
- Dałbyś mi, chociaż zjeść! – Zirytowała się, w pośpiechu przełykając maleńką kanapeczkę – minuta nas nie zbawi.
- A skąd wiesz? – Zapytał z czarującym uśmiechem. Zaczarowany duet znów smęcił. Ale fałszywe nuty nie przeszkadzały im, tak jak innym zakochanym parą. Alexandra oparła czoło o jego ramię, czując, że to jeden z bardziej wyjątkowych wieczorów jej życia. Ciepło, które rozchodziło się po jej ciele, z każdym razem, gdy ich ciała się spotkały, było czymś cudownym. Sama się dziwiła, jak szybko to ciepło zamieniało się w lód, kiedy ponad ramieniem Jamesa dostrzegała zazdrosne, zielone oczy.
*
Radosny nastrój Rogacza minął tak szybko, jak szybko przyszedł. Nawet nie wiedział, dlaczego. Nie… nie potrafił powiedzieć, dlaczego. Przecież ona tylko poszła porozmawiać z przyjaciółkami. Śmiała się z nimi, żartowała. Była sobą. Tak, przy tej czwórce dziewczyn nikogo nie udawała. Nie zgrywała się. Po prostu szalała, ukazując jakąś cześć prawdziwej siebie. Od czasu do czasu podchodzili do nich jacyś chłopcy. Było to czwarta godzina balu. Czas, w którym pary nareszcie zaczynały zwracać uwagę na kogoś innego poza swoją drugą połówką. Lub po prostu osobą towarzyszącą. Trzy Ślizgonki oraz Gryfonka skutecznie odmawiały niechcianym adoratorom. Jednak w pewnym momencie podszedł do nich wysoki, postawny blondyn. Dotknął ramienia Alex, żeby zwrócić na siebie jej uwagę. Ona jednak, nie bardzo się nim interesowała. Ten nie poddawał się szybko. Po chwili zaczęli ze sobą rozmawiać, choć Potter w dalszym ciągu nie widział między nimi choćby nici sympatii. Po dwóch minutach, twarz dziewczyny rozjaśniła i delikatnie skinęła głową. Od tego czasu minęły cztery piosenki, a Alex i tajemniczy blondyn wciąż razem tańczyli. Natomiast James czuł się pusty w środku. Oczywiście musiał schrzanić kolejna sprawę… Ale… właściwie jak niby to zepsuł? Mylił się – to prawda. Już drugi raz próbował kogoś zmusić do pokochania jego. I drugi raz mu się nie udało. Gdyby istniały słowa, które mogłaby opisać jego uczucia, powiedziałby, że to słodki ból. Uczucie ciepła, gdy patrzył się na nią przeradzało się w zimne, lodowate ostrza za każdym razem, kiedy tam stała. Kiedy była sobą. Bez niego.
- Jim? – Lily podeszła do niego z ciasteczkiem w dłoni. Uśmiechnęła się pokrzepiająco – Nie katuj się.
- Przecież… - nie skończył, ponieważ mu przerwała.
- Nie zaprzeczaj. Nie męcz się tak. Po prostu wracaj do dormitorium. Jak chcesz, mogę wrócić z tobą…
- Nie, Lily – wstał, choć niechętnie – wolałbym posiedzieć w samotności.
Patrzyła jeszcze jak odchodzi, czuja tępy ból w okolicach serca.
*
Jazzowy rytm wciąż współgrał z jego sercem. Z wyjałowiałym wnętrzem, którego nijak nie potrafił zapełnić. Szedł zamyślony, wlokąc nogę za nogą… Po raz kolejny gubił się w swoim życiu. Po raz kolejny wybierał złe ścieżki. Ale miał dość bezsilności. Miał dość porażek. Tego cholernego uczucia pustki, które go wciąż przytłaczało. Nie miał siły walczyć. Bo nawet nie wiedział, z kim walczy. I zaczynał wątpić w to, o co walczy.
- Zatrzymaj się, Jamesie Potterze! – Przystanął, gdy usłyszał za sobą leniwy głos. Znajomy głos. Powoli odwrócił się, stając twarzą w twarz ze Ślizgonką, której blond włosy migotały na tle zachodzącego słońca.
***
* Oscar Wilde
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz