***
Dziennik z głuchym łoskotem
spadł na podłogę. Chciał coś poczuć. Naprawdę chciał. Zamiast tego jednak
została tylko pustka. Otchłań bez dna, która zdawała się być jedynym tworem w
jego sercu i umyśle. Serce drżało,
próbując opanować swoje dudnienie. Krew zawrzała mu w żyłach. Jak drapieżcy
szykującego się do skoku. Wściekłość, która mieszała się z bezradnością, była
mieszanką tak zdumiewającą, że aż przymknął oczy. Wiedział, że tej nocy już nie
zaśnie.
*
Śmierciożerca ubrany był w
czarną szatę. Była to postać niska, szczupła i wiotka. Obszerny kaptur opadał jej
na czoło. Spod niego falistą kaskadą spływały ciemne włosy. A więc
Śmierciożerca był kobietą. A raczej dziewczyną. Była zbyt młoda,
niedoświadczona. Niewinna. Drobne ciałko drgnęło, kiedy obok niej rozległ się
trzask. Zlęknione oczy spojrzały na nowoprzybyłą.
- Witaj. Cieszę się, że znów
się widzimy – czerwone usta wygięte w ironicznym uśmiechu, zdawały się być
jedyną plamą koloru w jej postaci. W
przeciwieństwie do koleżanki, na głowie nie miała kaptura. Kruczoczarne włosy,
sięgające ramion okalały jej bladą twarz.
- Witaj, Dafnie – wciąż
patrzyła na nią z odrobiną lęku. Przecież prawie jej nie znała. Słyszała jednak
dość, by wiedzieć, że jest nieobliczalna – Minęło sporo czasu.
- Mniej, niż ci się wydaje.
Chodź – dodała rozkazującym tonem – Czarny Pan już czeka.
Ruszyła z nią. W milczeniu.
Słowa nie były odpowiednią formą porozumiewania się w tym zdradzieckim miejscu.
Dotknęła lewego przedramienia. Znak, który był tam wyryty od dwóch tygodni,
swędział niemiłosiernie. Był symbolem życia, które właśnie wybrała. Westchnęła
cicho, świadoma, że Dafnie nasłuchuje. To ona namówiła ją do tego, co właśnie
robiła. Była jej przyjaciółką, jakkolwiek głupio by to nie zabrzmiało.
- Gotowa?
- Tak – Odpowiedziała
pewnie. I weszła pomiędzy skały, by spotkać się z legendarnym
czarnoksiężnikiem. By okazać mu swoje
posłuszeństwo. By zdradzić przyjaciela.
*
Tej nocy Alexandra spała
niespokojnie. Budziła się, co chwilę, przewracała na łóżku. A kiedy już zdążyła zasnąć, nawiedzały ją
dziwne sny. Kobieta ubrana w biała szatę uśmiechała się do niej delikatnie.
Właściwie nie była pewna czy się uśmiechała. Nie widziała jej twarzy. Kontury
były zbyt zamazane. Niewyraźne. Dziwna jasność, która biła od dziewczyny sprawiała,
że mrużyła oczy. Tak dobrze ją znała, była jej tak bliska…
- Amani…
- Ty i ja Alex, ty i ja…
Zjawa ściągnęła kaptur. Jej jasne włosy opadły miękko na
ramiona. Zrzuciła płaszcz. Jej strój wyszywany był jakby z pajęczej nici,
oszronionej i skrzącej się w słońcu. Oplatał tylko piersi, lekko spływając w
dół pojedynczymi nićmi i wiążąc się w delikatną, zwiewną spódniczkę. Podniosła
podbródek i nareszcie ujrzała jej twarz…
Gwałtownie usiadła na łóżku.
Mokra od potu koszulka kleiła jej się do ciała. Oddychała płytko,
nierówno. Zbyt dobrze znała ten głos. Przeczesała
ręką włosy, opierając głowę na kolanach. Próbowała uspokoić oddech, ale serce
wciąż biło jej z zawrotną prędkością.
Ta twarz…
Kiedy zdała sobie sprawę, że
Amani to… Nie, to bzdura. To przecież tylko senna zjawa!
Niespodziewanie przed oczyma
ujrzała Jamesa. Po raz kolejny pytał ją o Strażników Ziemi. Co zrobi, kiedy
zapyta znów? Tym razem skłamie z premedytacją, a nie jak wcześniej,
nieświadomie. Po prostu wiedziała, że
gdyby dowiedział się o Amani… Nie, to nie wchodziło w grę.
Dobrze wiedziała, że sam
niczego nie znajdzie. Ale nie mogła mu pomóc. Nie tym razem.
*
Nazywała się Carla Marrow. Przynajmniej
tak jej się zdawało. Niewiele pamiętała z życia, jakie prowadzi na Ziemi.
Każdego ranka chodziła nad jezioro i przyglądała się sobie w tafli wody. Musiała.
Inaczej mogłaby zapomnieć jak wygląda. Te włosy, które miała teraz, były o ton
ciemniejsze, niż w jej prawdziwym domu. Tam światło rozjaśniało je, nadając
marchewkowego odcienia. Tu były
kasztanowe. Splątane w gęstą kaskadę loków. Ktoś mógłby powiedzieć, że kryje
się w niej piękno. Ona jednak wolała myśleć, że jest po prostu zwykła. Była
Yerin Veli, musiała być niezwykła. W swoim prawdziwym domu była elfem,
najdelikatniejszą, najszlachetniejszą i najbardziej urodziwą rasą. Tam jej
suknia utkana była z najszczerszego złota. Wspaniale haftowana wzbudzała podziw
wśród innych Strażniczek. Ale dla niej była tylko odzieniem.
Bardzo różniła się od
innych. Rzeczywiście było tak, że raz na trzysta lat rodziło się dziecko
nieznajomej rasy, które w przyszłości miało być kopią Strażniczki. Oczywiście
nie oznaczało to, że miało z nią jakąkolwiek więź. Nic, poza wyglądem, je nie łączyło. Ale
dziewczynka, która stawała się sobowtórem Yerin Veli, nasilone miała w sobie te
cechy, których imiona nosiły Strażniczki. Zawsze od tej zasady był jeden wyjątek.
Trzydzieści dwie istoty, podzielone na dobre i złe uosobienia cech ludzkich,
spoglądały ze swojego wymiaru na swoje kopie. Ona, trzydziesta trzecia, go nie
posiadała. Jej magia była potężniejsza, uczucia bardziej rozwinięte a
pojmowanie świata zupełnie inne. Miała swoją ludzką postać. Jednak Carla była
tylko jej własnym tworem. Posiadała dość siły, by zapewnić sobie ludzkie ciało,
ale nie miała dość mocy, by panować nad nim tak, jak każdy inny człowiek.
Wiedziała, że tak musi być. Że wszystko, co odczuwa jest walką o lepsze dobro.
Były stworzone po to, by się poświęcać dla ludzi.
Kiedy chód zimowego poranka
zaplatał się w jej szatę, zadrżała. Czuła go wyraźniej, dosadniej. Słyszała,
jak płatki śniegu nucą radośni, posypując świat swoim blaskiem. Zdawała sobie
sprawę, że w ludzkim świecie jest podatniejsza na krzywdę i ból. Ale była tu
tylko z powodu jednej osoby.
Amani.
Wszyscy uważali, że to nierozsądne
powierzać jej tak drogą misję. Ona jednak ufała Domine i pozwalała, żeby kierował losem tak jak chce. Nie
miały prawa się wtrącać. Nawet ona, najwyższa z nich. Nigdy by się do tego nie
przyznała, ale lubiła tę spokojną, zrównoważoną elfkę. Była w niej siła, którą
ona sama nie potrafiła jeszcze zdefiniować. Podziwiała ją, za czyn, którego się
dopuściła. Wiedziała, że na Ziemi cierpi. Rozumiała to jak nikt inny. A jednak
skazała się na taki los, byleby tylko Kiume
żył. Ona jedna mogła go nawrócić i ona jedna tego dokonała. Ale nie wolno jej
było. Potępiała jej zachowanie, powoli rozumiejąc, jakie uczucia kłębią się w
jasnowłosej główce Amani.
- Qadın? - Odwraca oczy w kolorze dojrzałego wina w
stronę nowoprzybyłej. Elfka krzywi się, jak zawsze. Nie potrafi przyzwyczaić
się do nowej odsłony swojej pani. W domu, z którego została wygnana, te mądre
oczy były barwy mórz.
- Coś się stało, Amani? –
Jej aksamitny głos rozchodzi się w powietrzu. Ma łagodne, głębokie brzmienie. Uspokajające.
- Alexandra już wie – Bierze
oddech, patrząc hardo w jej oczy – powiedziałam jej.
Spodziewała się to usłyszeć.
Może chciała ją pochwalić, może zganić, zamiast tego jednak, westchnęła i,
patrząc jej w oczy, zmieniła temat.
- Nasz drogi przyjaciel,
Joshua, postanowił odwiedzić Ruiny – w oczach jasnowłosej pojawiły się
złowrogie błyski.
- Non sum missus diis!*
~*~
*Niech on się nie wtrąca w
moją misję! (łacina)
~*~
Dochodziła północ. Błonia
spowite były w całkowitym mroku. Jedynym źródłem światła był szary księżyc,
który przyglądał się Ziemi z ponurą miną. Marzec zaczynał się lada dzień i w
niektórych miejscach można było zauważyć braki w śniegu. Gdyby się jednak
przyjrzeć wszystkiemu bardziej wnikliwie, zauważyłoby się psie łapy, niechlujnie
odciśnięta na białej pierzynie ziemi. Duży, czarny pis biegał pod lasem,
próbując rozładować napięcie, które nagromadziło się w nim. Nie było mu zimno.
Potrzebował chwili wytchnienia. Samotności.
Nawet on, człowiek, który lubił ludzi, potrzebował czasem od nich
odpocząć. Syriusz warknął przeciągle, kiedy ruda wiewiórka zeskoczyła z drzewa.
Zwierzątko zaczęło zaciekle kopać, szukając orzechów.
Nie ma chwili spokoju,
przeszło mu przez myśl. A jednak nawet nie pomyślał, by pójść do zamku. Lubił
swoje przemiany. Pozwalały mu spojrzeć na świat z zupełnie innej perspektywy.
Nieraz biegał między ludźmi, a James tłumaczył im cierpliwie, że ta niesforna
bestia to jego pupilek, przygarnięty z lasu. Nie kłamał.. Kiedy był psem, to
las był jego domem.
Nagle usłyszał jakiś hałas.
Ze zdziwieniem stwierdził, że to ludzkie kroki. Komu zachciało się spacerku o
tej porze? Sapnął poirytowany i odwrócił się, zamierzając znaleźć jakieś
ustronne miejsce. Kiedy jednak wiatr przywiał do niego znajomy zapach,
znieruchomiał.
Czekał.
Spomiędzy dwóch kępek
krzaków wyłoniła się wysoka postać, okuta w ciepły, czarny płaszczyk, gruby,
wełniany szalik i niebieskie rękawiczki. Ten sam wiatr, który przywiał do niego
jej zapach, rozwiewał również jej czarne włosy. Zamarła, zdezorientowana. Wielki,
czarny pies patrzył się na nią stalowymi oczyma. Widział już takie oczy. Nawet
nieraz.
- Dobry piesek – wyszeptała.
Nie bała się, jednak spoglądała na niego niepewnie. Zaszczekał głośno, odwrócił
się i pognał w las. Zostawił ją samą.
*
Dorcas usiadła na kamieniu.
Lubiła tu przychodzić, bo tylko tu mogła pomyśleć. Nie lubiła samotności, ale
czasem było jej to potrzebne. Chwila wytchnienie była ukojeniem zszarganych
nerwów. Chociaż zdawało się, że wszystko wraca do normy, ona widziała, że to
dopiero początek. Czekała ich długa droga pełna zakrętów i wybojów. Zdawała
sobie sprawę, że to oni są tym pokoleniem, które musi zacząć walczyć z
Voldemortem. Ale czy zakończą tę walkę zwycięsko? Tego nie wiedziała, ale miała
nadzieję, że tak. Nadzieja nie opuszała ją również w kwestii przyjaciół.
Wierzyła, że będą razem do końca. Martwiła się o Jamesa. To na jego brakach
spoczął największy ból. To na jego życiu Voldemort zacisnął pętle. Ale Czarny
Pan lubił pastwić się nad ofiarą, dlatego zaciskał tą pętle powoli i
nieubłaganie.
Westchnęła z bezsilności. Nigdy
nie była słaba. Dzieciństwo nauczyło ją jak sobie radzić ze strachem. Ojciec
zaszczepił w niej hardość.
… Księżyc już od kilku godzin wisiał na czarnym niebie.
Spoglądał na świat ze znużeniem. Starał się mieć na oku małą, siedmioletnią
dziewczynkę, która właśnie przeskakiwała przez drewniane ogrodzenie. Ubrana była w fioletową piżamkę z małym
kotkiem na piersi. Jej szaleńczemu biegowi towarzyszy męski krzyk. Donośny,
szorstki. Mężczyzna jest pijany. Nogi plączą mu się miedzy sobą, kiedy próbuje
ją gonić. Nie ma szans. Ona ma tą przewagę, że jest trzeźwa. Mężczyzna upada.
- Stój! Stój, ty nieznośny bachorze! – Krzyczy, ile sił. Ale
słowa stają się bełkotem – Ty mała dziwko!
Przystaje na chwilę. Już wie, że mu uciekła. Patrzy na tę
żałosną postać. Tym śmierdzącym kłębkiem brudnych szmat był jej ojciec. Już
prawie nie pamiętała dni, kiedy było normalnie. Znane i szanowane nazwisko
Meadowes nic już nie znaczyło. Kojarzyło się tylko z Wiliamem Meadowes, który
przepija rodzinną fortuną, będąc w rozpaczy po śmierci żony. Żony, która umarła
ratując życie dziecka, którego tak bardzo pragnęła. Wiedziała, że jej
nienawidził. Ale nigdy nie czuła się winna. Nie miała zamiaru przepraszać za
to, że żyła.
- Wracaj tu, mała ladacznico!
Ruszyła do drzwi. Już spokojnie. Wiedziała, że tu jej nie
dogoni. Zapukała. Nie musiała czekać długo. Po chwili stanął w nich domowy
skrzat. Łatka to młody skrzat, oddany rodzinie Potterów.
- Witam, panienko – uśmiecha się przyjaźnie.
- Cześć. James u siebie? – To z pozoru zwykłe pytanie,
zadane po północy było przesączone smutkiem.
Kiedy Łatka kiwa głowa, ona cichutko wspina się po schodach.
Nie puka do drzwi. Wie, że może tam wejść. W skłębionej pościeli leży
siedmioletni chłopiec w piżamce w złote znicze.
- Jimi? – Kładzie rękę na jego ramieniu i delikatnie nim
potrąca. W jej oczach pojawiają się łzy. Wie, że już długo nie zdoła ich
powstrzymać. Po chwili chłopczyk budzi się. Przeciera senne oczy i patrzy na
nią z lekkim zdziwieniem. Nie pyta o nic. Nie musi. Niezdarnie obejmuje
dziewczynkę, pozwalając, by łzy płynęły swobodnie. Ale siedzą w ciszy. Młody
Potter jest przyzwyczajony do tych nocnych wizyt.
- Choć, zrobię ci gorąca czekoladę – mówi, kiedy Dorcas
Meadowes udaje się osuszyć łzy – i przyłożymy jakiś okład do tego oka. Tylko
musimy być cicho, bo jak Emma zacznie płakać, mama każe mi ją usypiać. A wtedy…
- przewrócił teatralnie oczami, co spowodowało stłumiony śmiech
dziewczynki. To był ich rytuał.
Schodzili na dół, delikatnie stawiając stopy na schodach. Ale Caroline i tak
ich usłyszała. Powiadomiona przez Łatkę o wszystkim, obserwowała, jak jej syn
przykłada łyżeczkę do napuchniętego policzka sąsiadki.
- Mama miałaby lepszy okład, ale nie chcę jej budzić. Emma
dopiero zasnęła – dodaje przepraszająco.
- To też jest zimne – głos jest odrobinę wyższy, niż
zazwyczaj. Tym zdaniem dziękuje za pomoc. Obydwoje się rozumieją.
- Co robisz, James? – Cisze przerywa wejście Caroline
Potter.
- Dzień dobry, proszę pani.
- Dobry wieczór, Dor. – Kobieta uśmiecha się przyjaźnie. Bez
prośby o wyjaśnienie wyciąga różdżkę i zaklęciem ulecza policzek dziewczynki.
Ta uśmiecha się z wdzięcznością.
James uśmiecha się smutno do mamy, ciesząc się, że nie
zadaje pytań. Nie wie, że pani Potter już nie raz interweniowała do
Ministerstwa w tej sprawie. Nie wie, że ściąga na siebie kłopoty, przyjmując
pod dach jego koleżankę. Wie natomiast, że ma najwspanialszą mamę. Taką, która
uleczy ranę, zrobi kakao i uśmiechnie się pocieszająca. Taką, która, mimo
zamęczania, będzie siedziała z nimi aż do chwili, gdy nie zasną.
Rano, gdy schodzi z niemowlakiem na rękach, zastaje dwoje
siedmiolatków śpiących na bujanych fotelach pod grubymi, wełnianymi kocami.
Roger spojrzy na nich z czułością, po czym zacznie budzić. Całe rano będą
starali się zabawić dziewczynkę tak, żeby wróciła do domu z uśmiechem. I,
chociaż dobrze wie, że to nie zadziała, kolejny raz pójdzie do Wiliama Meadowes
i dosadnie powie mu, co myśli o takim traktowaniu dziecka…
Nigdy nie zapomni Potterom
tego, co dla niej zrobili. W jakii
sposób ułatwili jej dzieciństwo. Nigdy nie pytali za dużo. Zawsze pomagali. Nigdy
nie wyrzucili jej za drzwi.
- Woof! – Aż podskoczyła,
kiedy tuż za sobą usłyszała ciche szczękniecie.
Odwróciła się. Czarny pies wrócił.
- Cześć – wyksztusiła. Jeśli
się nie myliła, to ten pies nie zrobi jej nic złego. Powoli wyciągnęła rękę w
stronę zwierzęcia. To patrzyło na nią z nutką ciekawości i lekkim błyskiem
zuchwałości. Otarło się lekko o dłoń Cassie, po czym z lubością przymrużyło
oczy, kiedy ośmieliła się pogłaskać je po głowie – Jesteś śliczny… - wyszeptała.
Nie pomyliła się, sądząc, że pies spojrzał na nią z mieszanina próżności i
lekkiej irytacji – nie przesłyszałeś się. Myślę, że słowo śliczny pasuje do
ciebie. Pies zaszczekał jeszcze raz, po czym zamerdał ogonem. Obszedł ją kilka
razy, powąchał i polizał po policzku.
- Ej! Nie zapominaj się! –
krzyknęła ze śmiechem, kiedy zwierze oparło na niej swoje grube, przednie łapy.
Spojrzało na nią jeszcze raz i ułożyło swój łeb na jej kolanach.
Siedzieli tak jakieś pół
godziny. Ciepłe ciało psa ogrzewało ją. Dłonie nie marzły, wplecione w miękką,
czarną sierść. Zdawało się, że zwierzak chce dodać jej otuchy. Dotrzymywał jej
towarzystwa.
*
Jeszcze nigdy nie było mu
tak dobrze pod postacią psa. Drobne, delikatne rączki gładziły jego grzbiet.
Czarnowłosa główka opierała się ufnie o nieznajomego zwierzaka. Wiedział, że
nie powinien tu być. Że naraża ich tajemnicę na wydanie. A jednak… nie potrafił
odejść. Coś ją trapiło. A on chciał jej pomóc. Nie… On musiał jej pomóc.
Po chwili wyczuł ruch.
Ciepły oddech dziewczyny zaczął drażnić jego uszy.
- Ja wiem, że to ty,
Syriuszu… - Wyszeptała niepewnie. Jakby bojąc się, czy nie zwariowała. Spojrzał
na nią zaskoczony. Nie spodziewał się
tego i, prawdę mówiąc, nie wiedział jak wybrnąć z tej sytuacji. Ona, nabierając
pewności, że ma słuszność, kontynuowała – Wiem, że to wasza tajemnica i
zapewnie nie powiesz mi wszystkiego. Nie mogę też obiecać ci, że nie będę się
pytała, ale… Wiem, że powicie mi w odpowiednim czasie, prawda?
Uszczęśliwiony, że ona go
rozumie, polizał ją po nosie. Zaśmiała się w odpowiedz i mocniej przytuliła
głowę do jego pyska.
- Jeszcze się nie zmieniaj –
porosiła – pod tą postacią też cię lubię… - wyszeptała, zanim zasnęła.
Przyglądał się jej i po raz kolejny pomyślał, że jest idealna.
Dopiero wiele minut później
przemienił się, tylko po to, by zanieść ją do ich dormitorium.
*
Tej nocy nie tylko Syriusz i
Dorcas łamali regulamin, włócząc się po niedozwolonym teranie. James Potter,
ukryty pod peleryną niewidką, stąpał cicho po resztkach śniegu. Ta wyprawa
wiele go kosztowała. Musiał wyślizgnąć
się z zamku, zamówić Błędnego Rycerza i wmówić konduktorowi, że ma osiemnaście
lat i nie jest uczniem Hogwartu. Ale wiedział też, że właśnie dzisiaj musi tam
być.
Wąska dróżka, którą właśnie
szedł, prowadziła na cmentarz.
Nie miał pewności czy dobrze
robi. A jednak musiał tu być. Coś go ciągnęło w to miejsce. Wiedział, że tam
będzie mógł zadać te pytania, które nie przechodziły mu przez gardło. To miało
być jak lekcja oczyszczenia. Chciał odzyskać równowagę. Sprawić, że odzyska kontrolę i zajmie się
tajemnicami Yerin Veli. Zdawał sobie sprawę, że Alex coś ukrywała. Za dobrze ja
znał. Ale jeszcze nie mógł się tym martwić. Miał do załatwienia sprawę,
Kluczową sprawę.
Roztopiony śnieg pluskał mu
pod nogami. Ciapa rozchlapywała się, ale on się tym nie przejmował. Szedł dalej
naprzód. Nie rozglądał się dookoła. Zbyt dobrze znał to miejsce. Za dużo
wspomnień powracało, gdy próbował się skoncentrować na pojedynczych elementach
krajobrazu. Minął swój dom i nawet się nie zatrzymał. Poczuł tylko tępe ukłucie
w okolicach serca. Nie miał siły zmierzyć się z tym uczuciem. Z tym bólem. Westchnął
i machnął ręką, chcąc strzepnąć napięcie, które, nie wiedzieć kiedy,
nagromadziło się w nim.
Szybko znalazła miejsce,
którego szukał. Choć nogi lekko mu drżały, sztywno stał nad miejscem spoczynku
swoich rodziców. Płyta sprawiała wrażenie chorobliwie zimnej. Czarny, lśniący
kamień idealnie komponował się z brudnym krajobrazem wokoło. Błoto okalało go,
tworząc mokre przykrycie dla chłodnej skały. Kropelki brudnego deszczu zastygły
na nagrobku, jakby niepewny, gdzie ich miejsce. Nie tu – przyszło mu na myśl. Choć grób był świeży,
sprawiał wrażenie starego, choć całkiem dobrze zachowanego. Wyryte w nim były
biało-złote litery. Poczuł nieprzyjemny skurcz, kiedy przeczytał imiona i
nazwiska swoich rodziców. To była góra nagrobka. Pod nim mieściła się okrągła
tabliczka, okolona białym szlakiem fantazyjnych wzorków. Na niej powtórzone była imiona państwa
Potter. Pod nimi cytat, który sprawił, że przykląkł.
Roger&Caroline
Śmierć może
rozdzielić dwoje ludzi, ale nigdy nie rozdzieli dwóch serc.
To były słowa ulubionego
poety jego matki. Nie wiedział, kto mógł wpaść na pomysł umieszczenia ich
tutaj, ale bardzo się z tego cieszył. Czuł, że właśnie tu jest ich
miejsce. Na grobie jego rodziców. Pomimo kłamstwa Caroline wiedział, że byli
dobrym małżeństwem. Zgranym, szczęśliwym i pełnym miłości. Co do tego nie miał
wątpliwości, kochali się. I tak miało pozostać.
Klęczał tam jeszcze godzinę.
Tępym wzrokiem wpatrywał się w miejsce
spoczynku swoich rodziców. Czuł, że ma niezałatwione sprawy. Roger Potter był
jego ojcem bezsprzecznie i nieodwracalnie. Nie żałował niczego. Nie obwiniał
siebie, że czegoś mu nie powiedział. Był czysty. Choć jego śmierć była dlań
wielkim ciosem, w tych czasach nie była niczym niezwykłym . Zacisnął pięści.
Nie potrafił pogodzić się z tym, że ludzi giną. Ci, którzy nic nie zawinili.
Spraw z matką już chyba nigdy nie załatwi, ale powoli przyzwyczajał się do takiego
stanu rzeczy.
- Kocham was – wyszeptał
cicho, starając się powstrzymać drżenie głosu – pomożecie mi, prawda?
Jednak, kiedy odpowiedziała
mu jedynie cisza, westchną lekko.
- Potrzebuję was…
Czuł się bezbronny.
Ogołocony z jakichkolwiek tarcz.
Nie był niezniszczalny. Nie
był niepokonany.
Był tylko człowiekiem.
*
- Syriuszu – westchnęła,
kiedy zaraz po obudzeniu poczuła znajomy zapach. Otworzyła zaspane oczy, po
czym popatrzyła na niego z czułością.
- Witaj, śpiochu… - zaśmiał
się. Jego wesołe oczy spoważniały, kiedy James zamknął drzwi na klucz. Przed
dwoma minutami Samara przyszła po Emmę i udała się z nią na śniadanie. Kiedy
Dorcas zobaczyła nad sobą cztery pary oczu, intensywnie się w nią wpatrujących,
wiedziała, że tę sobotę zapamięta na długo.
- Cass, wiem, że to
rozumiesz, ale i tak muszę to powiedzieć: to, czego się dowiedziałaś, musi
pozostać tajemnicą – Łapa odwrócił wzrok.
- Oczywiście. – Usiadła na
łóżku. Spojrzała na nich wyczekująco – wszyscy jesteście animagami?
- Nie całkiem – James
spojrzał na nią jakoś dziwnie. Zbyt poważnie. – Ja, Łapa i Peter zrobiliśmy to
dla Remusa.
- Nie rozumiem…
- Ja to opowiem – Lupin
wtrącił się, widząc, że Rogacz ma zamiar odpowiedzieć – Właściwie to nie wiem,
jak zacząć. Czy wiesz, kim jest Fenrir Greyback?
– Kiedy skinęła głowa, kontynuował - Żądał od mojego ojca współpracy. Nie wiem
dokładnie, o co chodziło. Wiesz, że mój ojciec zmarł wcześnie. Ale nie była to
choroba, tylko morderstwo. Greyback’owi się nie odmawia. Jednak zanim go zabił,
postanowił ukarać go w jeszcze bardziej okrutny sposób. Może tego nie
wiedziałaś, ale moi rodzice długo starali się od dziecko. Nigdy nie byliśmy bogaci, ale oni nie pragnęli
złota, tylko właśnie dziecka. Kiedy się urodziłem, byli najszczęśliwszymi ludzi
na ziemi. Greyback dobrze o tym wiedział, więc postanowił mnie zniszczyć.
- Próbował cię zabić? – Chyba
sama nie zdawała sobie sprawy, że szepcze.
- Nie. Zrobił coś gorszego –
westchnął i w tej chwili dostrzegł błysk rozumienia w ciemnych oczach
przyjaciółki. Chwile potem pojawiło się w nich przerażenie – Tak, ugryzł mnie,
sprawiając, że stałem się potworem. Miałem wtedy trzy lata. – Usiadł i schował twarz w dłonie.
Wspomnienia wystraszonego dziecka. Powróciły do niego ze zdwojoną siłą.
Przyjaciele milczeli, wiedząc, że tę opowieść musi dokończyć sam. – Rok potem
Greyback zabił mojego ojca. Matka została sama z młodym wilkołakiem. Nie
rozumiałem, co się ze mną dzieje. Z każdą pełnią było łatwiej, ale… - zawiesił
głos. Nie kończąc zdania, kontynuował – nie było mowy, żebym mógł iść do
szkoły. Nawet nie wiesz, jakie było moje zdumienie, kiedy dostałem list z
Hogwartu. Kilka dni później Dumbledore przyszedł do nas do domu i powiedział,
że jest sposób, żebym mógł się uczuć. To dla mnie posadzili Wierzbę Bijącą. Co miesiąc idę ukrytym pod nią tunelem aż do
Wrzeszczącej Chaty. Tam się przemieniam.
Mieszkańcy Hogsmade znają mnie, jako hałaśliwego ducha – uśmiechnął się
smutno. – Oczywiście grono pedagogiczne wie, kim jestem. Nie wszyscy byli
zadowoleni, że będą uczuć wilkołaka. Zresztą nie ma, co się dziwić – dodał
ponuro. – Tak zaczęła się moja edukacja. Starałem się być pilnym i dobrym
uczniem, żeby dyrektor nie żałował swojej decyzji. W tym czasie zaprzyjaźniłem
się z nimi – wskazał na Huncwotów – znasz tę historię. Nie wiesz jednak, że ja
naprawdę nie mogłem sobie wyśnić lepszych przyjaciół.
- Nie przesadzaj, Remusie. –
Syriusz wtrącił na półżartem, półserio.
- Ale to prawda. Widzisz,
Dorcas, ja nic im nie powiedziałem. Bałem się stracić ich przyjaźń. Swoje
comiesięczne zniknięcia tłumaczyłem chorobą matki. Jednak nie doceniłem ich.
Oczywiście wiedziałem, że zaczynają coś podejrzewać. Jednak skąd mogłem
wiedzieć, że są tak blisko prawdy? Na trzecim roku zaciągnęli mnie do
dormitorium i bez ogródek stwierdzili, że wiedzą, kim jestem. Całkowicie
poważni poprosili o szczegółowe informacje. Więc opowiedziałem im to, co tobie
teraz. Zdawałem sobie sprawę, że właśnie ich tracę. Że to koniec naszej
przyjaźni.
- Ale Lunatyk znów nas nie
docenił. – Peter uśmiechnął się z zadowoleniem.
- Jak zawsze! – James
prychnął z uroczym uśmiechem.
- Nie wiem, co bym zrobił,
gdyby popatrzyli na mnie jak na potwora. Możesz sobie tylko wyobrazić, jakie
było moje zdziwienie, kiedy zobaczyłem troskę na ich twarzach. Oczywiście byli
trochę źli, że im tego nie powiedziałem od razu. Kiedy tłumaczyłem się, że
bałam się stracić ich przyjaźni, oni roześmiali mi się w twarz. James
stwierdził, że musieliby być całkowitymi idiotami, gdyby odwrócili się ode mnie
jedynie z powodu futerkowego problemu.
- Myślałam, że masz
niesfornego królika – wydusiła z siebie.
- Ha! Wszyscy tak myśleli –
oznajmił wesoło – Nikt jednak nie domyślał się prawdy – dodał już
smutniej. Dorcas, byłem najszczęśliwszym
człowiekiem na ziemi, wiedząc, że mam takich przyjaciół. Tylko, że z ich strony
akceptacja była czymś normalnym. Dla mnie była cudem. Więcej mi nie było
trzeba. Oni jednak zrobili coś jeszcze. Coś, co dla mnie jest niewyobrażalne. Stali się animagami.
- Wiedzieliśmy, że jako
ludzie na nic się zdamy – wtrącił Peter – spędziliśmy wtedy masę czasu w
bibliotece. W końcu zlazłem książkę, w której było napisane, że wilkołak nie
jest groźny dla zwierząt. Ćwiczyliśmy bardzo długo. W końcu wszystkim nam udało
się przemienić w piątej klasie.
- Od tego czasu, co miesiąc,
włóczymy się po lesie.
- Po Zakazanym Lesie? –
Dziewczyna spojrzała na nich z przestrachem.
- Najpierw siedzieliśmy
razem we Wrzeszczącej Chacie, ale szybko się nam to znudziło – Syriusz
wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
- Ale to jest niebezpieczne!
- Potrafimy nad nim panować.
Jestem całkiem dużym pieskiem – zaśmiał się – Peter, jako szczur, potrafi
unieruchomić Wierzbę…
- Świetnie! Szczur i
wyrośnięty kundel!
- Tylko nie kundel! Jestem
rasowym psem!
- Syriusz, rasy ulicznik,
włóczęga – zironizowała.
- Dobra, spokój już! – James
wtrącił się do ich kłótni – Zapomniałaś o mnie. Zamieniam się w jelenia. – Dodał
z dumą.
- To wciąż jest
niebezpieczne…
- Za każdym razem im to
powtarzam – Remus nareszcie spojrzał w jej oczy – Nie mów dyrektorowi. To już
nawet nie chodzi o zaufanie, jakim mnie obdarzył, ale o kłopoty, jakie oni będą
mieli.
- Przecież obiecałam –
wyszeptała, po czym podeszła do chłopaka – To nic nie zmienia. Dla mnie wciąż
jesteś tym samym Remusem Lupinem. A wy – dodał, patrząc na pozostałą trójkę –
wy jesteście najlepszymi przyjaciółmi, jakich można sobie wymarzyć.
*
Alex biegła.
Ta, co klątwę
wypowiedziała, teraz zbawienie niesie.
Szybko przemierzała
korytarze.
Przyjaźń musi
przejść próbę, wróg z wrogiem się złączy.
Była poirytowana.
A gdy tak się
stanie, przepowiednia, co śmierć wróżyła z tymi słowami los odmieni.
Miała dość nocnych rozmów z
Amani, jej tłumaczeń i próśb o ograniczenie relacji z Jamesem.
Ten, któremu
ojcem przeznaczenie.
Dlaczego
to niby przeszkadzała jej w pracy?
Nad którym
wyżsi ode mnie czuwają – kielich swój goryczą napełni.
Jeśli ona nie chce zdradzić
jej, jakie jest jej zadanie, niech nie liczy na pomoc. O nie, ona nie jest
głupia. Pomoże tylko wtedy, kiedy dowie się, o co w tym wszystkim chodzi. W tym
celu miała zamiar przeprowadzić własne śledztwo.
A gdy szala w
równowadze, gdy księżyc na niebie, wtedy nowa moc wstąpi w ciało. Nadzieja
powróci na Ziemię…
Dlaczego Amani przekazała jej tą przepowiednię? Co to niby miało
znaczyć? Bardzo chciała się dowiedzieć, jaka jest jej rola w tym wszystkim
- Uważaj! – Krzyknęła, gdy
na zakręcie zdarzyła się z jakąś postacią. – Lily?
- Och, Alex. Szukałam Cię. –
Evans podtrzymywała się ściany, żeby nie stracić równowagi.
- Po cholerę? – Uniosła
sceptycznie brwi.
- Dyrektor chce Cię widzieć.
- Okey. Już idę – minęła ją
bez słowa.
- Zrobiłam ci coś? –
Zawołała za nią.
- Evans, nie ukrywam, że cię
nie lubię. – Alexandra zmarszczyła nos. – To nasze pojednanie niczego nie
zmienia. No, może po za tym, że nie będę próbowała cię otruć – uśmiechnęła się
delikatnie.
- Czyli wciąż jesteśmy
koleżankami? – Zapytał, trochę niepewna.
- Jeśli to nie za dużo
powiedziane. – Odwróciła się i odeszła.
Nie mogła już zauważyć, jak niepokój na twarzy rudowłosej zmienia się w
wyraz największego triumfu. Nie mogła
też spostrzec, jak drobne usta wyginałaś się w szyderczym, pełnym zadowolenia
uśmiechu.
***
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz