niedziela, 15 lipca 2012

27. Przyjaciel i zdrajca.


***
Dziennik z głuchym łoskotem spadł na podłogę. Chciał coś poczuć. Naprawdę chciał. Zamiast tego jednak została tylko pustka. Otchłań bez dna, która zdawała się być jedynym tworem w jego sercu i umyśle.  Serce drżało, próbując opanować swoje dudnienie. Krew zawrzała mu w żyłach. Jak drapieżcy szykującego się do skoku. Wściekłość, która mieszała się z bezradnością, była mieszanką tak zdumiewającą, że aż przymknął oczy. Wiedział, że tej nocy już nie zaśnie.
*
Śmierciożerca ubrany był w czarną szatę. Była to postać niska, szczupła i wiotka. Obszerny kaptur opadał jej na czoło. Spod niego falistą kaskadą spływały ciemne włosy. A więc Śmierciożerca był kobietą. A raczej dziewczyną. Była zbyt młoda, niedoświadczona. Niewinna. Drobne ciałko drgnęło, kiedy obok niej rozległ się trzask. Zlęknione oczy spojrzały na nowoprzybyłą.
- Witaj. Cieszę się, że znów się widzimy – czerwone usta wygięte w ironicznym uśmiechu, zdawały się być jedyną plamą koloru w jej postaci.  W przeciwieństwie do koleżanki, na głowie nie miała kaptura. Kruczoczarne włosy, sięgające ramion okalały jej bladą twarz.
- Witaj, Dafnie – wciąż patrzyła na nią z odrobiną lęku. Przecież prawie jej nie znała. Słyszała jednak dość, by wiedzieć, że jest nieobliczalna – Minęło sporo czasu.
- Mniej, niż ci się wydaje. Chodź – dodała rozkazującym tonem – Czarny Pan już czeka.
Ruszyła z nią. W milczeniu. Słowa nie były odpowiednią formą porozumiewania się w tym zdradzieckim miejscu. Dotknęła lewego przedramienia. Znak, który był tam wyryty od dwóch tygodni, swędział niemiłosiernie. Był symbolem życia, które właśnie wybrała. Westchnęła cicho, świadoma, że Dafnie nasłuchuje. To ona namówiła ją do tego, co właśnie robiła. Była jej przyjaciółką, jakkolwiek głupio by to nie zabrzmiało.
- Gotowa?
- Tak – Odpowiedziała pewnie. I weszła pomiędzy skały, by spotkać się z legendarnym czarnoksiężnikiem.  By okazać mu swoje posłuszeństwo. By zdradzić przyjaciela.
*   
Tej nocy Alexandra spała niespokojnie. Budziła się, co chwilę, przewracała na łóżku.  A kiedy już zdążyła zasnąć, nawiedzały ją dziwne sny. Kobieta ubrana w biała szatę uśmiechała się do niej delikatnie. Właściwie nie była pewna czy się uśmiechała. Nie widziała jej twarzy. Kontury były zbyt zamazane. Niewyraźne. Dziwna jasność, która biła od dziewczyny sprawiała, że mrużyła oczy. Tak dobrze ją znała, była jej tak bliska…
- Amani…
- Ty i ja Alex, ty i ja…
Zjawa ściągnęła kaptur. Jej jasne włosy opadły miękko na ramiona. Zrzuciła płaszcz. Jej strój wyszywany był jakby z pajęczej nici, oszronionej i skrzącej się w słońcu. Oplatał tylko piersi, lekko spływając w dół pojedynczymi nićmi i wiążąc się w delikatną, zwiewną spódniczkę. Podniosła podbródek i nareszcie ujrzała jej twarz…    
Gwałtownie usiadła na łóżku. Mokra od potu koszulka kleiła jej się do ciała. Oddychała płytko, nierówno.  Zbyt dobrze znała ten głos. Przeczesała ręką włosy, opierając głowę na kolanach. Próbowała uspokoić oddech, ale serce wciąż biło jej z zawrotną prędkością.
Ta twarz…   
Kiedy zdała sobie sprawę, że Amani to… Nie, to bzdura. To przecież tylko senna zjawa!
Niespodziewanie przed oczyma ujrzała Jamesa. Po raz kolejny pytał ją o Strażników Ziemi. Co zrobi, kiedy zapyta znów? Tym razem skłamie z premedytacją, a nie jak wcześniej, nieświadomie.  Po prostu wiedziała, że gdyby dowiedział się o Amani… Nie, to nie wchodziło w grę.
Dobrze wiedziała, że sam niczego nie znajdzie. Ale nie mogła mu pomóc. Nie tym razem.
*
Nazywała się Carla Marrow. Przynajmniej tak jej się zdawało. Niewiele pamiętała z życia, jakie prowadzi na Ziemi. Każdego ranka chodziła nad jezioro i przyglądała się sobie w tafli wody. Musiała. Inaczej mogłaby zapomnieć jak wygląda. Te włosy, które miała teraz, były o ton ciemniejsze, niż w jej prawdziwym domu. Tam światło rozjaśniało je, nadając marchewkowego odcienia.  Tu były kasztanowe. Splątane w gęstą kaskadę loków. Ktoś mógłby powiedzieć, że kryje się w niej piękno. Ona jednak wolała myśleć, że jest po prostu zwykła. Była Yerin Veli, musiała być niezwykła. W swoim prawdziwym domu była elfem, najdelikatniejszą, najszlachetniejszą i najbardziej urodziwą rasą. Tam jej suknia utkana była z najszczerszego złota. Wspaniale haftowana wzbudzała podziw wśród innych Strażniczek. Ale dla niej była tylko odzieniem.
Bardzo różniła się od innych. Rzeczywiście było tak, że raz na trzysta lat rodziło się dziecko nieznajomej rasy, które w przyszłości miało być kopią Strażniczki. Oczywiście nie oznaczało to, że miało z nią jakąkolwiek więź.  Nic, poza wyglądem, je nie łączyło. Ale dziewczynka, która stawała się sobowtórem Yerin Veli, nasilone miała w sobie te cechy, których imiona nosiły Strażniczki. Zawsze od tej zasady był jeden wyjątek. Trzydzieści dwie istoty, podzielone na dobre i złe uosobienia cech ludzkich, spoglądały ze swojego wymiaru na swoje kopie. Ona, trzydziesta trzecia, go nie posiadała. Jej magia była potężniejsza, uczucia bardziej rozwinięte a pojmowanie świata zupełnie inne. Miała swoją ludzką postać. Jednak Carla była tylko jej własnym tworem. Posiadała dość siły, by zapewnić sobie ludzkie ciało, ale nie miała dość mocy, by panować nad nim tak, jak każdy inny człowiek. Wiedziała, że tak musi być. Że wszystko, co odczuwa jest walką o lepsze dobro. Były stworzone po to, by się poświęcać dla ludzi.   
Kiedy chód zimowego poranka zaplatał się w jej szatę, zadrżała. Czuła go wyraźniej, dosadniej. Słyszała, jak płatki śniegu nucą radośni, posypując świat swoim blaskiem. Zdawała sobie sprawę, że w ludzkim świecie jest podatniejsza na krzywdę i ból. Ale była tu tylko z powodu jednej osoby.
Amani.
Wszyscy uważali, że to nierozsądne powierzać jej tak drogą misję. Ona jednak ufała Domine i pozwalała, żeby kierował losem tak jak chce. Nie miały prawa się wtrącać. Nawet ona, najwyższa z nich. Nigdy by się do tego nie przyznała, ale lubiła tę spokojną, zrównoważoną elfkę. Była w niej siła, którą ona sama nie potrafiła jeszcze zdefiniować. Podziwiała ją, za czyn, którego się dopuściła. Wiedziała, że na Ziemi cierpi. Rozumiała to jak nikt inny. A jednak skazała się na taki los, byleby tylko Kiume żył. Ona jedna mogła go nawrócić i ona jedna tego dokonała. Ale nie wolno jej było. Potępiała jej zachowanie, powoli rozumiejąc, jakie uczucia kłębią się w jasnowłosej główce Amani.
- Qadın? -  Odwraca oczy w kolorze dojrzałego wina w stronę nowoprzybyłej. Elfka krzywi się, jak zawsze. Nie potrafi przyzwyczaić się do nowej odsłony swojej pani. W domu, z którego została wygnana, te mądre oczy były barwy mórz.
- Coś się stało, Amani? – Jej aksamitny głos rozchodzi się w powietrzu. Ma łagodne, głębokie brzmienie. Uspokajające.
- Alexandra już wie – Bierze oddech, patrząc hardo w jej oczy – powiedziałam jej.   
Spodziewała się to usłyszeć. Może chciała ją pochwalić, może zganić, zamiast tego jednak, westchnęła i, patrząc jej w oczy, zmieniła temat.
- Nasz drogi przyjaciel, Joshua, postanowił odwiedzić Ruiny – w oczach jasnowłosej pojawiły się złowrogie błyski.
- Non sum missus diis!*
~*~
*Niech on się nie wtrąca w moją misję! (łacina)  
~*~
Dochodziła północ. Błonia spowite były w całkowitym mroku. Jedynym źródłem światła był szary księżyc, który przyglądał się Ziemi z ponurą miną. Marzec zaczynał się lada dzień i w niektórych miejscach można było zauważyć braki w śniegu. Gdyby się jednak przyjrzeć wszystkiemu bardziej wnikliwie, zauważyłoby się psie łapy, niechlujnie odciśnięta na białej pierzynie ziemi. Duży, czarny pis biegał pod lasem, próbując rozładować napięcie, które nagromadziło się w nim. Nie było mu zimno. Potrzebował chwili wytchnienia. Samotności.  Nawet on, człowiek, który lubił ludzi, potrzebował czasem od nich odpocząć. Syriusz warknął przeciągle, kiedy ruda wiewiórka zeskoczyła z drzewa. Zwierzątko zaczęło zaciekle kopać, szukając orzechów.
Nie ma chwili spokoju, przeszło mu przez myśl. A jednak nawet nie pomyślał, by pójść do zamku. Lubił swoje przemiany. Pozwalały mu spojrzeć na świat z zupełnie innej perspektywy. Nieraz biegał między ludźmi, a James tłumaczył im cierpliwie, że ta niesforna bestia to jego pupilek, przygarnięty z lasu. Nie kłamał.. Kiedy był psem, to las był jego domem.
Nagle usłyszał jakiś hałas. Ze zdziwieniem stwierdził, że to ludzkie kroki. Komu zachciało się spacerku o tej porze? Sapnął poirytowany i odwrócił się, zamierzając znaleźć jakieś ustronne miejsce. Kiedy jednak wiatr przywiał do niego znajomy zapach, znieruchomiał.
Czekał.
Spomiędzy dwóch kępek krzaków wyłoniła się wysoka postać, okuta w ciepły, czarny płaszczyk, gruby, wełniany szalik i niebieskie rękawiczki. Ten sam wiatr, który przywiał do niego jej zapach, rozwiewał również jej czarne włosy. Zamarła, zdezorientowana. Wielki, czarny pies patrzył się na nią stalowymi oczyma. Widział już takie oczy. Nawet nieraz.
- Dobry piesek – wyszeptała. Nie bała się, jednak spoglądała na niego niepewnie. Zaszczekał głośno, odwrócił się i pognał w las. Zostawił ją samą.
*
Dorcas usiadła na kamieniu. Lubiła tu przychodzić, bo tylko tu mogła pomyśleć. Nie lubiła samotności, ale czasem było jej to potrzebne. Chwila wytchnienie była ukojeniem zszarganych nerwów. Chociaż zdawało się, że wszystko wraca do normy, ona widziała, że to dopiero początek. Czekała ich długa droga pełna zakrętów i wybojów. Zdawała sobie sprawę, że to oni są tym pokoleniem, które musi zacząć walczyć z Voldemortem. Ale czy zakończą tę walkę zwycięsko? Tego nie wiedziała, ale miała nadzieję, że tak. Nadzieja nie opuszała ją również w kwestii przyjaciół. Wierzyła, że będą razem do końca. Martwiła się o Jamesa. To na jego brakach spoczął największy ból. To na jego życiu Voldemort zacisnął pętle. Ale Czarny Pan lubił pastwić się nad ofiarą, dlatego zaciskał tą pętle powoli i nieubłaganie.
Westchnęła z bezsilności. Nigdy nie była słaba. Dzieciństwo nauczyło ją jak sobie radzić ze strachem. Ojciec zaszczepił w niej hardość.
… Księżyc już od kilku godzin wisiał na czarnym niebie. Spoglądał na świat ze znużeniem. Starał się mieć na oku małą, siedmioletnią dziewczynkę, która właśnie przeskakiwała przez drewniane ogrodzenie.  Ubrana była w fioletową piżamkę z małym kotkiem na piersi. Jej szaleńczemu biegowi towarzyszy męski krzyk. Donośny, szorstki. Mężczyzna jest pijany. Nogi plączą mu się miedzy sobą, kiedy próbuje ją gonić. Nie ma szans. Ona ma tą przewagę, że jest trzeźwa. Mężczyzna upada.
- Stój! Stój, ty nieznośny bachorze! – Krzyczy, ile sił. Ale słowa stają się bełkotem – Ty mała dziwko!      
Przystaje na chwilę. Już wie, że mu uciekła. Patrzy na tę żałosną postać. Tym śmierdzącym kłębkiem brudnych szmat był jej ojciec. Już prawie nie pamiętała dni, kiedy było normalnie. Znane i szanowane nazwisko Meadowes nic już nie znaczyło. Kojarzyło się tylko z Wiliamem Meadowes, który przepija rodzinną fortuną, będąc w rozpaczy po śmierci żony. Żony, która umarła ratując życie dziecka, którego tak bardzo pragnęła. Wiedziała, że jej nienawidził. Ale nigdy nie czuła się winna. Nie miała zamiaru przepraszać za to, że żyła.
- Wracaj tu, mała ladacznico!
Ruszyła do drzwi. Już spokojnie. Wiedziała, że tu jej nie dogoni. Zapukała. Nie musiała czekać długo. Po chwili stanął w nich domowy skrzat. Łatka to młody skrzat, oddany rodzinie Potterów.
- Witam, panienko – uśmiecha się przyjaźnie.
- Cześć. James u siebie? – To z pozoru zwykłe pytanie, zadane po północy było przesączone smutkiem.
Kiedy Łatka kiwa głowa, ona cichutko wspina się po schodach. Nie puka do drzwi. Wie, że może tam wejść. W skłębionej pościeli leży siedmioletni chłopiec w piżamce w złote znicze.
- Jimi? – Kładzie rękę na jego ramieniu i delikatnie nim potrąca. W jej oczach pojawiają się łzy. Wie, że już długo nie zdoła ich powstrzymać. Po chwili chłopczyk budzi się. Przeciera senne oczy i patrzy na nią z lekkim zdziwieniem. Nie pyta o nic. Nie musi. Niezdarnie obejmuje dziewczynkę, pozwalając, by łzy płynęły swobodnie. Ale siedzą w ciszy. Młody Potter jest przyzwyczajony do tych nocnych wizyt.
- Choć, zrobię ci gorąca czekoladę – mówi, kiedy Dorcas Meadowes udaje się osuszyć łzy – i przyłożymy jakiś okład do tego oka. Tylko musimy być cicho, bo jak Emma zacznie płakać, mama każe mi ją usypiać. A wtedy… - przewrócił teatralnie oczami, co spowodowało stłumiony śmiech dziewczynki.  To był ich rytuał. Schodzili na dół, delikatnie stawiając stopy na schodach. Ale Caroline i tak ich usłyszała. Powiadomiona przez Łatkę o wszystkim, obserwowała, jak jej syn przykłada łyżeczkę do napuchniętego policzka sąsiadki.
- Mama miałaby lepszy okład, ale nie chcę jej budzić. Emma dopiero zasnęła – dodaje przepraszająco.
- To też jest zimne – głos jest odrobinę wyższy, niż zazwyczaj. Tym zdaniem dziękuje za pomoc. Obydwoje się rozumieją.
- Co robisz, James? – Cisze przerywa wejście Caroline Potter.
- Dzień dobry, proszę pani.
- Dobry wieczór, Dor. – Kobieta uśmiecha się przyjaźnie. Bez prośby o wyjaśnienie wyciąga różdżkę i zaklęciem ulecza policzek dziewczynki. Ta uśmiecha się z wdzięcznością.
James uśmiecha się smutno do mamy, ciesząc się, że nie zadaje pytań. Nie wie, że pani Potter już nie raz interweniowała do Ministerstwa w tej sprawie. Nie wie, że ściąga na siebie kłopoty, przyjmując pod dach jego koleżankę. Wie natomiast, że ma najwspanialszą mamę. Taką, która uleczy ranę, zrobi kakao i uśmiechnie się pocieszająca. Taką, która, mimo zamęczania, będzie siedziała z nimi aż do chwili, gdy nie zasną.
Rano, gdy schodzi z niemowlakiem na rękach, zastaje dwoje siedmiolatków śpiących na bujanych fotelach pod grubymi, wełnianymi kocami. Roger spojrzy na nich z czułością, po czym zacznie budzić. Całe rano będą starali się zabawić dziewczynkę tak, żeby wróciła do domu z uśmiechem. I, chociaż dobrze wie, że to nie zadziała, kolejny raz pójdzie do Wiliama Meadowes i dosadnie powie mu, co myśli o takim traktowaniu dziecka…
Nigdy nie zapomni Potterom tego, co dla niej zrobili.  W jakii sposób ułatwili jej dzieciństwo. Nigdy nie pytali za dużo. Zawsze pomagali. Nigdy nie wyrzucili jej za drzwi.
- Woof! – Aż podskoczyła, kiedy tuż za sobą usłyszała ciche szczękniecie.  Odwróciła się. Czarny pies wrócił.
- Cześć – wyksztusiła. Jeśli się nie myliła, to ten pies nie zrobi jej nic złego. Powoli wyciągnęła rękę w stronę zwierzęcia. To patrzyło na nią z nutką ciekawości i lekkim błyskiem zuchwałości. Otarło się lekko o dłoń Cassie, po czym z lubością przymrużyło oczy, kiedy ośmieliła się pogłaskać je po głowie – Jesteś śliczny… - wyszeptała. Nie pomyliła się, sądząc, że pies spojrzał na nią z mieszanina próżności i lekkiej irytacji – nie przesłyszałeś się. Myślę, że słowo śliczny pasuje do ciebie. Pies zaszczekał jeszcze raz, po czym zamerdał ogonem. Obszedł ją kilka razy, powąchał  i polizał po policzku.
- Ej! Nie zapominaj się! – krzyknęła ze śmiechem, kiedy zwierze oparło na niej swoje grube, przednie łapy. Spojrzało na nią jeszcze raz i ułożyło swój łeb na jej kolanach.
Siedzieli tak jakieś pół godziny. Ciepłe ciało psa ogrzewało ją. Dłonie nie marzły, wplecione w miękką, czarną sierść. Zdawało się, że zwierzak chce dodać jej otuchy. Dotrzymywał jej towarzystwa.
*
Jeszcze nigdy nie było mu tak dobrze pod postacią psa. Drobne, delikatne rączki gładziły jego grzbiet. Czarnowłosa główka opierała się ufnie o nieznajomego zwierzaka. Wiedział, że nie powinien tu być. Że naraża ich tajemnicę na wydanie. A jednak… nie potrafił odejść. Coś ją trapiło. A on chciał jej pomóc. Nie… On musiał jej pomóc.
Po chwili wyczuł ruch. Ciepły oddech dziewczyny zaczął drażnić jego uszy.
- Ja wiem, że to ty, Syriuszu… - Wyszeptała niepewnie. Jakby bojąc się, czy nie zwariowała. Spojrzał na nią zaskoczony.  Nie spodziewał się tego i, prawdę mówiąc, nie wiedział jak wybrnąć z tej sytuacji. Ona, nabierając pewności, że ma słuszność, kontynuowała – Wiem, że to wasza tajemnica i zapewnie nie powiesz mi wszystkiego. Nie mogę też obiecać ci, że nie będę się pytała, ale… Wiem, że powicie mi w odpowiednim czasie, prawda?
Uszczęśliwiony, że ona go rozumie, polizał ją po nosie. Zaśmiała się w odpowiedz i mocniej przytuliła głowę do jego pyska.
- Jeszcze się nie zmieniaj – porosiła – pod tą postacią też cię lubię… - wyszeptała, zanim zasnęła. Przyglądał się jej i po raz kolejny pomyślał, że jest idealna.
Dopiero wiele minut później przemienił się, tylko po to, by zanieść ją do ich dormitorium.
*
Tej nocy nie tylko Syriusz i Dorcas łamali regulamin, włócząc się po niedozwolonym teranie. James Potter, ukryty pod peleryną niewidką, stąpał cicho po resztkach śniegu. Ta wyprawa wiele go kosztowała.  Musiał wyślizgnąć się z zamku, zamówić Błędnego Rycerza i wmówić konduktorowi, że ma osiemnaście lat i nie jest uczniem Hogwartu. Ale wiedział też, że właśnie dzisiaj musi tam być.
Wąska dróżka, którą właśnie szedł, prowadziła na cmentarz.  
Nie miał pewności czy dobrze robi. A jednak musiał tu być. Coś go ciągnęło w to miejsce. Wiedział, że tam będzie mógł zadać te pytania, które nie przechodziły mu przez gardło. To miało być jak lekcja oczyszczenia. Chciał odzyskać równowagę.  Sprawić, że odzyska kontrolę i zajmie się tajemnicami Yerin Veli. Zdawał sobie sprawę, że Alex coś ukrywała. Za dobrze ja znał. Ale jeszcze nie mógł się tym martwić. Miał do załatwienia sprawę, Kluczową sprawę.
Roztopiony śnieg pluskał mu pod nogami. Ciapa rozchlapywała się, ale on się tym nie przejmował. Szedł dalej naprzód. Nie rozglądał się dookoła. Zbyt dobrze znał to miejsce. Za dużo wspomnień powracało, gdy próbował się skoncentrować na pojedynczych elementach krajobrazu. Minął swój dom i nawet się nie zatrzymał. Poczuł tylko tępe ukłucie w okolicach serca. Nie miał siły zmierzyć się z tym uczuciem. Z tym bólem. Westchnął i machnął ręką, chcąc strzepnąć napięcie, które, nie wiedzieć kiedy, nagromadziło się w nim.
Szybko znalazła miejsce, którego szukał. Choć nogi lekko mu drżały, sztywno stał nad miejscem spoczynku swoich rodziców. Płyta sprawiała wrażenie chorobliwie zimnej. Czarny, lśniący kamień idealnie komponował się z brudnym krajobrazem wokoło. Błoto okalało go, tworząc mokre przykrycie dla chłodnej skały. Kropelki brudnego deszczu zastygły na nagrobku, jakby niepewny, gdzie ich miejsce. Nie tu – przyszło mu na myśl. Choć grób był świeży, sprawiał wrażenie starego, choć całkiem dobrze zachowanego. Wyryte w nim były biało-złote litery. Poczuł nieprzyjemny skurcz, kiedy przeczytał imiona i nazwiska swoich rodziców. To była góra nagrobka. Pod nim mieściła się okrągła tabliczka, okolona białym szlakiem fantazyjnych wzorków.  Na niej powtórzone była imiona państwa Potter. Pod nimi cytat, który sprawił, że przykląkł.
Roger&Caroline
Śmierć może rozdzielić dwoje ludzi, ale nigdy nie rozdzieli dwóch serc.
To były słowa ulubionego poety jego matki. Nie wiedział, kto mógł wpaść na pomysł umieszczenia ich tutaj, ale bardzo się z tego cieszył. Czuł, że właśnie tu jest ich miejsce.  Na grobie jego rodziców.  Pomimo kłamstwa Caroline wiedział, że byli dobrym małżeństwem. Zgranym, szczęśliwym i pełnym miłości. Co do tego nie miał wątpliwości, kochali się. I tak miało pozostać.
Klęczał tam jeszcze godzinę.  Tępym wzrokiem wpatrywał się w miejsce spoczynku swoich rodziców. Czuł, że ma niezałatwione sprawy. Roger Potter był jego ojcem bezsprzecznie i nieodwracalnie. Nie żałował niczego. Nie obwiniał siebie, że czegoś mu nie powiedział. Był czysty. Choć jego śmierć była dlań wielkim ciosem, w tych czasach nie była niczym niezwykłym . Zacisnął pięści. Nie potrafił pogodzić się z tym, że ludzi giną. Ci, którzy nic nie zawinili. Spraw z matką już chyba nigdy nie załatwi, ale powoli przyzwyczajał się do takiego stanu rzeczy.
- Kocham was – wyszeptał cicho, starając się powstrzymać drżenie głosu – pomożecie mi, prawda?
Jednak, kiedy odpowiedziała mu jedynie cisza, westchną lekko.
- Potrzebuję was… 
Czuł się bezbronny. Ogołocony z jakichkolwiek tarcz. 
Nie był niezniszczalny. Nie był niepokonany.
Był tylko człowiekiem.
*
- Syriuszu – westchnęła, kiedy zaraz po obudzeniu poczuła znajomy zapach. Otworzyła zaspane oczy, po czym popatrzyła na niego z czułością.
- Witaj, śpiochu… - zaśmiał się. Jego wesołe oczy spoważniały, kiedy James zamknął drzwi na klucz. Przed dwoma minutami Samara przyszła po Emmę i udała się z nią na śniadanie. Kiedy Dorcas zobaczyła nad sobą cztery pary oczu, intensywnie się w nią wpatrujących, wiedziała, że tę sobotę zapamięta na długo.
- Cass, wiem, że to rozumiesz, ale i tak muszę to powiedzieć: to, czego się dowiedziałaś, musi pozostać tajemnicą – Łapa odwrócił wzrok.
- Oczywiście. – Usiadła na łóżku. Spojrzała na nich wyczekująco – wszyscy jesteście animagami?
- Nie całkiem – James spojrzał na nią jakoś dziwnie. Zbyt poważnie. – Ja, Łapa i Peter zrobiliśmy to dla Remusa.
- Nie rozumiem…
- Ja to opowiem – Lupin wtrącił się, widząc, że Rogacz ma zamiar odpowiedzieć – Właściwie to nie wiem, jak zacząć. Czy wiesz, kim jest Fenrir Greyback? – Kiedy skinęła głowa, kontynuował - Żądał od mojego ojca współpracy. Nie wiem dokładnie, o co chodziło. Wiesz, że mój ojciec zmarł wcześnie. Ale nie była to choroba, tylko morderstwo. Greyback’owi się nie odmawia. Jednak zanim go zabił, postanowił ukarać go w jeszcze bardziej okrutny sposób. Może tego nie wiedziałaś, ale moi rodzice długo starali się od dziecko.  Nigdy nie byliśmy bogaci, ale oni nie pragnęli złota, tylko właśnie dziecka. Kiedy się urodziłem, byli najszczęśliwszymi ludzi na ziemi. Greyback dobrze o tym wiedział, więc postanowił mnie zniszczyć.
- Próbował cię zabić? – Chyba sama nie zdawała sobie sprawy, że szepcze.
- Nie. Zrobił coś gorszego – westchnął i w tej chwili dostrzegł błysk rozumienia w ciemnych oczach przyjaciółki. Chwile potem pojawiło się w nich przerażenie – Tak, ugryzł mnie, sprawiając, że stałem się potworem. Miałem wtedy trzy lata.  – Usiadł i schował twarz w dłonie. Wspomnienia wystraszonego dziecka. Powróciły do niego ze zdwojoną siłą. Przyjaciele milczeli, wiedząc, że tę opowieść musi dokończyć sam. – Rok potem Greyback zabił mojego ojca. Matka została sama z młodym wilkołakiem. Nie rozumiałem, co się ze mną dzieje. Z każdą pełnią było łatwiej, ale… - zawiesił głos. Nie kończąc zdania, kontynuował – nie było mowy, żebym mógł iść do szkoły. Nawet nie wiesz, jakie było moje zdumienie, kiedy dostałem list z Hogwartu. Kilka dni później Dumbledore przyszedł do nas do domu i powiedział, że jest sposób, żebym mógł się uczuć. To dla mnie posadzili Wierzbę Bijącą.  Co miesiąc idę ukrytym pod nią tunelem aż do Wrzeszczącej Chaty. Tam się przemieniam.  Mieszkańcy Hogsmade znają mnie, jako hałaśliwego ducha – uśmiechnął się smutno. – Oczywiście grono pedagogiczne wie, kim jestem. Nie wszyscy byli zadowoleni, że będą uczuć wilkołaka. Zresztą nie ma, co się dziwić – dodał ponuro. – Tak zaczęła się moja edukacja. Starałem się być pilnym i dobrym uczniem, żeby dyrektor nie żałował swojej decyzji. W tym czasie zaprzyjaźniłem się z nimi – wskazał na Huncwotów – znasz tę historię. Nie wiesz jednak, że ja naprawdę nie mogłem sobie wyśnić lepszych przyjaciół.
- Nie przesadzaj, Remusie. – Syriusz wtrącił na półżartem, półserio.
- Ale to prawda. Widzisz, Dorcas, ja nic im nie powiedziałem. Bałem się stracić ich przyjaźń. Swoje comiesięczne zniknięcia tłumaczyłem chorobą matki. Jednak nie doceniłem ich. Oczywiście wiedziałem, że zaczynają coś podejrzewać. Jednak skąd mogłem wiedzieć, że są tak blisko prawdy? Na trzecim roku zaciągnęli mnie do dormitorium i bez ogródek stwierdzili, że wiedzą, kim jestem. Całkowicie poważni poprosili o szczegółowe informacje. Więc opowiedziałem im to, co tobie teraz. Zdawałem sobie sprawę, że właśnie ich tracę. Że to koniec naszej przyjaźni.
- Ale Lunatyk znów nas nie docenił. – Peter uśmiechnął się z zadowoleniem.
- Jak zawsze! – James prychnął z uroczym uśmiechem.
- Nie wiem, co bym zrobił, gdyby popatrzyli na mnie jak na potwora. Możesz sobie tylko wyobrazić, jakie było moje zdziwienie, kiedy zobaczyłem troskę na ich twarzach. Oczywiście byli trochę źli, że im tego nie powiedziałem od razu. Kiedy tłumaczyłem się, że bałam się stracić ich przyjaźni, oni roześmiali mi się w twarz. James stwierdził, że musieliby być całkowitymi idiotami, gdyby odwrócili się ode mnie jedynie z powodu futerkowego problemu.
- Myślałam, że masz niesfornego królika – wydusiła z siebie.
- Ha! Wszyscy tak myśleli – oznajmił wesoło – Nikt jednak nie domyślał się prawdy – dodał już smutniej.  Dorcas, byłem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi, wiedząc, że mam takich przyjaciół. Tylko, że z ich strony akceptacja była czymś normalnym. Dla mnie była cudem. Więcej mi nie było trzeba. Oni jednak zrobili coś jeszcze. Coś, co dla mnie jest niewyobrażalne.  Stali się animagami.
- Wiedzieliśmy, że jako ludzie na nic się zdamy – wtrącił Peter – spędziliśmy wtedy masę czasu w bibliotece. W końcu zlazłem książkę, w której było napisane, że wilkołak nie jest groźny dla zwierząt. Ćwiczyliśmy bardzo długo. W końcu wszystkim nam udało się przemienić w piątej klasie.
- Od tego czasu, co miesiąc, włóczymy się po lesie.
- Po Zakazanym Lesie? – Dziewczyna spojrzała na nich z przestrachem.
- Najpierw siedzieliśmy razem we Wrzeszczącej Chacie, ale szybko się nam to znudziło – Syriusz wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
- Ale to jest niebezpieczne!
- Potrafimy nad nim panować. Jestem całkiem dużym pieskiem – zaśmiał się – Peter, jako szczur, potrafi unieruchomić Wierzbę…
- Świetnie! Szczur i wyrośnięty kundel!
- Tylko nie kundel! Jestem rasowym psem! 
- Syriusz, rasy ulicznik, włóczęga – zironizowała.  
- Dobra, spokój już! – James wtrącił się do ich kłótni – Zapomniałaś o mnie. Zamieniam się w jelenia. – Dodał z dumą.
- To wciąż jest niebezpieczne…
- Za każdym razem im to powtarzam – Remus nareszcie spojrzał w jej oczy – Nie mów dyrektorowi. To już nawet nie chodzi o zaufanie, jakim mnie obdarzył, ale o kłopoty, jakie oni będą mieli.
- Przecież obiecałam – wyszeptała, po czym podeszła do chłopaka – To nic nie zmienia. Dla mnie wciąż jesteś tym samym Remusem Lupinem. A wy – dodał, patrząc na pozostałą trójkę – wy jesteście najlepszymi przyjaciółmi, jakich można sobie wymarzyć. 
*
Alex biegła.
Ta, co klątwę wypowiedziała, teraz zbawienie niesie.
Szybko przemierzała korytarze.
Przyjaźń musi przejść próbę, wróg z wrogiem się złączy.
Była poirytowana.
A gdy tak się stanie, przepowiednia, co śmierć wróżyła z tymi słowami los odmieni.
Miała dość nocnych rozmów z Amani, jej tłumaczeń i próśb o ograniczenie relacji z Jamesem.
Ten, któremu ojcem przeznaczenie.
 Dlaczego to niby przeszkadzała jej w pracy?
Nad którym wyżsi ode mnie czuwają – kielich swój goryczą napełni.
Jeśli ona nie chce zdradzić jej, jakie jest jej zadanie, niech nie liczy na pomoc. O nie, ona nie jest głupia. Pomoże tylko wtedy, kiedy dowie się, o co w tym wszystkim chodzi. W tym celu miała zamiar przeprowadzić własne śledztwo.
A gdy szala w równowadze, gdy księżyc na niebie, wtedy nowa moc wstąpi w ciało. Nadzieja powróci na Ziemię…
Dlaczego Amani przekazała jej tą przepowiednię? Co to niby miało znaczyć? Bardzo chciała się dowiedzieć, jaka jest jej rola w tym wszystkim 
- Uważaj! – Krzyknęła, gdy na zakręcie zdarzyła się z jakąś postacią. – Lily?
- Och, Alex. Szukałam Cię. – Evans podtrzymywała się ściany, żeby nie stracić równowagi.  
- Po cholerę? – Uniosła sceptycznie brwi.
- Dyrektor chce Cię widzieć.
- Okey. Już idę – minęła ją bez słowa.
- Zrobiłam ci coś? – Zawołała za nią.
- Evans, nie ukrywam, że cię nie lubię. – Alexandra zmarszczyła nos. – To nasze pojednanie niczego nie zmienia. No, może po za tym, że nie będę próbowała cię otruć – uśmiechnęła się delikatnie.
- Czyli wciąż jesteśmy koleżankami? – Zapytał, trochę niepewna.
- Jeśli to nie za dużo powiedziane. – Odwróciła się i odeszła.  Nie mogła już zauważyć, jak niepokój na twarzy rudowłosej zmienia się w wyraz największego triumfu.  Nie mogła też spostrzec, jak drobne usta wyginałaś się w szyderczym, pełnym zadowolenia uśmiechu.  
***

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz